Podjęłam decyzję o przekwalifikowaniu, a co za tym idzie kontynuacji nauki. Jakiś czas temu dowiedziałam się o przyjęciu na roczne studia, które rozpocznę 14 stycznia (napiszę o tym osobnego posta). Można by rzec - nie chcem, ale muszem. Nie chcem się już uczyć, ale nie chcem też dłużej siedzieć w domu :). Niestety w związku z tym nie będę miała czasu na dłuższe wyjazdy i zdecydowałam, że tym razem zostaniemy w Polsce jak długo się da :). Tym sposobem spędziliśmy tam prawie cały miesiąc.
Gdzie my nie byliśmy...:) Zaczęliśmy od Wrocławia, gdzie jak zwykle czekały moje wierne (pomimo tego, że je opuściłam) cioteczki Magda i Natalia. Co przyjeżdżam, to chłopaki przystojniejsze. Gabryś to prawdziwy model, a Mikołajka można schrupać w całości. To taki kochany żarłoczek, z niezliczoną ilością przecudownych fałdek, których pomimo usilnych starań kulinarnych, nigdy nie udało mi się wyhodować u mojego Jana :).
Dla całej naszej trójki, Magdy, Natalii i mnie, kolejne miesiące przyniosą spore zmiany zawodowe. Natalia rzuciła wszystko w cholerę i zajęła się na poważnie fotografią, Madzia niebawem wraca do pracy po urlopie macierzyńskim, a ja stwierdziłam, że może już dosyć bezskutecznych prób znalezienia pracy w branżach, gdzie już mam jakieś tam doświadczenie, a mnie nie chcą, tylko może trzeba ugryźć temat z innej strony. Mam nadzieję, że czytając tego posta za jakiś rok, będziemy mogły powiedzieć, że to były dobre decyzje :). Rozmawiałyśmy o tym i o tamtym przy orzechówce, ciesząc się swoim towarzystwem i ciszą - dzieciaki (poza Miko - dyskwalifikacja wiekowa) zostały oddane pod opiekę tatusiów i oddelegowane na Zwycięską.
We Wrocławiu - dzięki Natalii, która zajęła się moim Janem - uskuteczniłam świąteczny shopping - uwielbiam TO! oraz załatwianie świstków z uczelni i innych instytutów - nie cierpię TO :). Potem, już z Janem, kawunia z Madzią i spotkanie z Karoliną i Tymkiem. Karolcia - jeszcze raz wielkie gratulacje! Wyglądasz cudnie z brzuszkiem! A w niedzielę wbiliśmy się jeszcze na pyszny obiadek i przemiłe spotkanie z dawno niewidzianymi Doniami. Dobrze Was było znowu widzieć, Wrocław to jest jednak mój drugi dom!
A potem pojechaliśmy do Franusia, Olusi i Łukaszka. Jaki ten Franuś jest boski!!! Nie mogę się na niego napatrzeć. Do tego dalej taki grzeczniutki, do pozazdroszczenia. Jedynie w nocy nie daje czasem pospać rodzicom, ale w dzień to po prostu anioł. Tylko czemu dzieci się tak szybko zmieniają? Jak przyjadę za pół roku, to go najnormalniej nie poznam, a już na pewno on nie pozna mnie :(. To są właśnie największe minusy emigracji :(.
Czas spędzony w Rudzie i Mikołowie był jak zwykle intensywny. Cieszę się, że Was tam mam, że zawsze na nas tak czekacie i tak gościcie. Tym razem zjadłam zaledwie jakieś 4 litry żurku mojej mamusi :), 5 bochenków chleba śląskiego z grubą warstwą masła oraz tonę słodyczy przygotowanych przez moją siostrę, która normalnie będzie niedługo master chef :). Ja odwdzięczyłam się za cudowne przyjęcie zdjęciami Oli i Frania (a nawet dziadek Julek się załapał). Dobrze było znowu po prostu z Wami wszystkimi pobyć.
W Rudzie załapaliśmy się jeszcze na imprezę urodzinową Agnieszki. Tradycyjnie była też kawusia u Gosi. Zaliczyłam również przesympatyczne babskie spotkanie z dziewczynami z liceum, na którym udało się spotkać w dość licznym gronie. Jak widzicie naprawdę dużo się działo w ciągu tych zaledwie 6 dni na Górnym Śląsku :).
Po niecałym tygodniu wsiedliśmy z Janem w nocny pociąg i ruszyliśmy do Kołobrzegu, gdzie dołączył do nas Szymon. Tam w znacznie wolniejszym tempie spędziliśmy urocze dwa tygodnie, nie robiąc praktycznie nic. Babcia Irenka z dziadkiem Józiem zadbali o każdy szczegół. Czuliśmy się, zgodnie z założeniem, jak w najlepszym sanatorium :). Trzeba dodać - sanatorium ze wspaniałą kuchnią. Ludzie, czego myśmy nie mieli na święta!!! Nie wiem ile, jakby to mój braciszek rzekł, przywaliłam przez te święta, ale przyrost jest raczej zacny.
Na Sylwestra pojechaliśmy bez Jana, który został z dziadkami w Kołobrzegu. My wybraliśmy się na trzy dni do Gdańska do Kaśki i Marcina. Niestety nasi gospodarze się rozchorowali i to całkiem konkretnie. Niemniej jednak i tak było miło się spotkać i pobyć ze sobą jakiś czas, bo dawno nie było ku temu okazji. Dziękujemy, że mimo fatalnego samopoczucia tak nas mile przyjęliście!
Po powrocie spędziliśmy jeszcze kilka dni w Kołobrzegu, a następnie ruszyliśmy razem z dziadkami w kierunku Grotnik. Niestety tam dopadła grypa mnie i babcię Irenkę, więc ze względu na samopoczucie nie wspominam tego wyjazdu zbyt przyjemnie. Ale tylko ze względu na stan zdrowia, reszta jak zwykle w Grotnikach - sielsko i anielsko.
Teraz po powrocie został mi jeszcze tydzień na mentalne przygotowanie się do wznowienia nauki. To będzie prawdopodobnie bolesny proces...
U DONIÓW
FRANUŚ
KOŁOBRZEG
GROTNIKI