niedziela, 26 czerwca 2011

Genewa

Dziś piękna pogoda, postanowiliśmy zatem uderzyć do Genewy na wycieczkę. Przypadła mi do gustu, choć nie tak bardzo, żeby żałować, że tu nie zamieszkałam. Gwar, tłum, korki, tygiel kulturowo-narodowościowy, wszystko to, co w każdej dużej metropolii jest niestety nieodzowne. To nie dla mnie, ale czasem miło będzie tu przyjechać, tym bardziej, że to zaledwie jakieś 30 minut z Saint Genis Pouilly, a i jest co oglądać i klimat w niektórych miejscach bardzo przyjemny.

Ogromne wrażenie zrobił na mnie kolor wody w Jeziorze Genewskim i w rzece Rodan, która wartkim, przepięknie turkusowym strumieniem, dzieli położoną na polodowcowym wzniesieniu Genewę. Po jeziorze płyną statki, stateczki, jachciki, motorówki, stare statki parowe....a na jeziorze znak rozpoznawczy Genewy, ogromna fontanna Jet d'Eau. Przejście deptakiem obok fontanny w głąb jeziora było najbardziej atrakcyjnym punktem programu dla Janka. Byliśmy cali mokrzy. Ale ubaw miało nasze dziecko! Trzeba przyznać, że ma powera ta fontanna, aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę wcale nie miała służyć za atrakcję turystyczną, ale zabezpieczenie dla systemu kanalizacyjnego Genewy. Ta fontanna, zaliczana do jednej z największych na świecie, wyrzuca 500 litrów wody na sekundę, z siłą 200 km/h na wysokość 140m. Czuć tę moc jak się koło niej przechodzi, a deptak jest bardzo kiepsko zabezpieczony.

Pięknie jest również na Starym Mieście, które wznosi się kilkadziesiąt metrów nad poziomem jeziora. Mnóstwo tutaj kawiarenek, kafejek, cukierenek, księgarń, antykwariatów. W najwyższym punkcie Starego Miasta znajduje się Katedra Świętego Piotra (Cathédrale Saint Pierre), w której swoje reformy wygłaszał Kalwin. Kościół jest ogromny, ale ujmuje prostotą. Z dwóch wież, południowej i północnej, rozciąga się piękny widok na całą Genewę. Nasz Jaśko bohater pokonał wszystkie kręte i liczne schody sam. A potem odpadł w wózku, co mu się naprawdę rzadko zdarza:).



czwartek, 23 czerwca 2011

Waaaaaaakacjeeee - je je je

Rozpoczęliśmy z Jaśkiem cudowny, przeszło dwumiesięczny czas beztroskiego nicnierobienia. Wstajemy rano, jemy leniwe śniadanko, pochłaniamy pyszniutkie croissanty lub naleśniki z konfiturami, Janek ogląda bajeczki, ja czytam gazetkę, eh co za życie! Obiadek czasem wcinamy w domu, ale nie ma musu, jak mi się nie chce gotować to jeździmy do Szymona do pracy na lunch. Mamy wakacje pełną gębą.

Dużo czasu spędzamy na dworze, bo mamy piękne, słoneczne lato, chodzimy na place zabaw, jeździmy rowerkiem po okolicy, spędzamy czas na basenie, czasem urządzamy kąpielisko na balkonie, w dni kiedy słońce nie daje wytchnienia włóczymy się wzdłuż rzeki albo układamy tory lub korek w domu. Mamy siebie dla siebie przez cały dzień.

Jedyny cień na to wszystko rzuca pojawiająca się czasem u Janka frustracja, kiedy na placu zabaw nie potrafi się dogadać z dzieciakami, a przecież on miał zawsze tyle do powiedzenia u siebie na podwórku. Kiedy sobie nie radzi to z bezsilności płacze i kładzie się na piasku. Wtedy mi też jest źle i chce mi się płakać razem z nim. Ale wiem, że to zdolna bestia, która już niebawem będzie parlać lepiej od mamy i taty razem wziętych.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Saint Genis Pouilly

Dotarliśmy do Genewy, a stąd dzięki uprzejmości Kingi dostaliśmy się do Saint Genis Pouilly we Francji, gdzie wynajmujemy mieszkanie. Ciekawe doświadczenie, przeprowadzka do kraju, w którym byłam zaledwie kilka razy przejazdem, nigdy na dłużej, do miejscowości, w której nie byłam jeszcze nigdy w ogóle i o której praktycznie nic nie słyszałam. Ale jak szaleć to szaleć!

Mieszkanie zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, trochę przypomina układem nasze wrocławskie gniazdko, a do tego tyle tu światła dziennego i przestrzeni, że już je lubię.
 
Po kilku godzinach od naszego przyjazdu dotarła pierwsza ciężarówka. Panowie rozpakowali ładunek, ale po drugiej ciężarówce nie było śladu. Okazało się, że firma przeprowadzkowa mając świadomość, że nie zmieścimy się do jednej ciężarówki przysłała nam drugą, ale nie swoją tylko wynajętą wraz z kierowcą na portalu logistycznym. Nie wiedząc nic o kierowcy powierzyli mu nasze rzeczy….Namierzaliśmy gościa kilkadziesiąt minut, a jak się już udało z nim skontaktować, to zaczął nas robić w bambuko. Raz mówił, że ma jeszcze 250 km do celu, po dwóch godzinach stał w „gigantycznym korku”, tym razem już 350 km do mety….

Miły pan dotarł o 3 nad ranem, mając bagatela 16 godzin spóźnienia. Co gorsza, nie mógł czekać na rozładunek do jakiejś przyzwoitej godzinny porannej, ponieważ jechał do Monako na kolejny załadunek. Zatem nasze życie sąsiedzkie zaczęliśmy od składania mebli w godzinach bardzo wczesno porannych, a dokładnie między 4:30-6:30. Myślę, że sąsiedzi żywią do nas jak najmilsze uczucia…Zostawiliśmy im kartkę z przeprosinami, ciesząc się, że wybraliśmy jednak Francję, a nie Szwajcarię, bo tam pewnie zaliczylibyśmy pierwsze starcie z policją.  

Kolejne dni minęły nam pod hasłem rozpakowywania kartonów i organizacji życia w nowym terenie, ale także penetrowania okolicy, która jest sympatyczna, zielona, spokojna, w przewadze o niskiej, ładnej zabudowie. Szymon widzi swoją robotę przez okno, więc odpada problem stania w korkach, po 2h dziennie. Ja mam pod nosem rzeczkę, a wzdłuż niej zacienioną ścieżkę turystyczną, pola i łąki, dwa fajne place zabaw z polskimi mamami i dzieciakami, a co najważniejsze z jednej strony na wyciągnięcie ręki góry Jura, a z drugiej w oddali przedgórze alpejskie, gdzie przy dobrej widoczności z naszej chatki widać Mont Blanc…gdybym jeszcze miała tu co poniektóre persony bliżej, eh ale kontrakt nie wieczność, a dzięki niemu może zobaczymy razem kilka uroczych miejsc, których w okolicy nie brakuje.


piątek, 17 czerwca 2011

Falstart

Wieczorkiem po spakowaniu wszystkich gratów, generalnym wysprzątaniu naszej chatki spędziliśmy miły, choć załzawiony wieczór u Hopków z Mędkami i babcią Irenką. Dostaliśmy piękne suwenirki, ciotka Klamerka dała nam skomponowany przez siebie album ze zdjęciami dokumentującymi naszą znajomość, a od Hopków zestaw płyt z nieziemską muzyką Preisnera. Objedliśmy się pizzą z PEPE (też będę tęsknić:)) i po uściskach, kusiolach i łzach udaliśmy się do wyrka.

Następnego dnia rano zgodnie z planem wyjechaliśmy na lotnisko. Ile było opowiadań Jankowi jak to nie będzie fajnie na tym lotnisku, że odprawa, że power, że samolot wzbije się w niebo, że to taka siła, eh, oh, ah... i bach. Nie polecieliśmy, nasz samolot do Frankfurtu odwołano ze względu na awarię techniczną samolotu.

Na szczęście Hopki przygarnęli nas na kolejną noc, ale ja zaczęłam mieć jakieś czarne myśli, że to może znak, że może my z motyką na słońce się porywamy, przecież niczego nam nie brakowało i że mieliśmy palec, a chcemy pięć. No i nie spałam prawie całą noc, a tu następny lot (który zresztą jakimś cudem udało się tak szybko załatwić Szymonowi) mieliśmy o mniej romantycznej porze, bo o 7:15, a to oznaczało pobudkę o 5. Ale na szczęście za drugim podejściem wszystko było git, a do Monachium pilotował nas Tadeusz Bachleda-Curuś, brat słynnej Alicji:). Jaśko był pod wielkim wrażeniem lotniska i całej tej otoczki. Zachowywał się wzorowo, a jego walizka-krokodyl została nazwana przez obsługę lotniska we Wro Forfiterem:) i było wiele radości.


Zdjęcie Janka z samolotu - najpierw była radocha, a potem minka mu zrzedła, ale tylko na chwilę, resztę podróży zniósł bardzo dzielnie (zdjęcia słabej jakości, ale obrazują stan ducha:)).

czwartek, 16 czerwca 2011

Goodbye WrocLOVE

No i nadejszla ta chwila, kiedy nasze graty zostały spakowane, mieszkanie po gruntownym szorowaniu zamknięte na klucz, a my z tobołkami udaliśmy się do Hopków na ostatnią przed wyjazdem noc we Wrocławiu.

Oj zakręciła się łezka w oku, jak staliśmy w naszych "ubulonym" mieszkaniu (jak mówił mój brat, w czasach kiedy nosił jeszcze pampersy), które zaledwie kilka lat temu urządzaliśmy z myślą, że będzie to nasze docelowe miejsce na ziemi. A teraz echo odbija się od ścian, dziwne uczucie...

Kocham to mieszkanie i kocham Wrocław. To tu urodził się Jasiek, nasze małe cudo, które choć czasem daje w kość, to niezmiennie nas rozczula - zwłaszcza jak śpi:). Tu mieszkałam sobie w pobliżu cioteczek i wujaszków, z miłymi sąsiadeczkami, wśród znajomych, tu miałam przyzwoitą pracę, w której poznałam bliskie mi osoby - poranne kawki z Karolcią, ploteczki z Radzią,  rozmowy z Agą. Będę tęsknić za wrocławskim rynkiem tętniącym życiem, które miałam okazję podglądać codziennie z okien biura....To były dobre lata, ale wierzę, że przed nami równie ciekawy czas podróżowania, poznawania nowych ludzi, kultury, języka, blogowania, zdjęć pstrykania i dalszego poszukiwania. 



Przeprowadzka

Wydawało mi się, że nie zdążyliśmy jakoś specjalnie obrosnąć w graty przez te kilka lat wspólnego życia we Wro, a jak zaczęliśmy się pakować rano to skończyliśmy wieczorem. Oczywiście nie my sami, ale z pomocą 7 dużych panów... Nasze dotychczasowe życie spakowaliśmy do bagatela 179 kartonów. 

W połowie pakowania stało się jasne, że jedna ciężarówka nie wystarczy i trzeba było na szybko kombinować drugą. Jak się okazało to był tylko początek przygód związanych z przewiezieniem naszych maneli...

piątek, 3 czerwca 2011

Jak to było kiedy Cię nie było

Najpierw wyjechał Szymon, żeby załatwić nam mieszkanie i wszystkie formalności. Zostałam z Jankiem sama i przez dwa miesiące z hakiem urzędowaliśmy we Wro.
Ten czas rozłąki był dla nas trudny nie tylko ze względu na brak bliskości, ale również ze względów organizacyjnych. Szymon zabrał naszą srebrną strzałę, w związku z czym musiałam się przemieszczać rowerkiem z obrzeży Wro do centrum lub wykorzystywać Hoppków:) za co muchas gracias. Mężu też znalazł się w totalnie nowym środowisku i pewnie też nie raz zastanawiał się co on tam robi:).

Ten czas dał mi do myślenia jak bardzo trudne życie mają rodzice samotnie wychowujący swoje dzieci. To jest jakaś masakra, żeby to wszystko samemu ogarnąć: zakupy, pranie, sprzątanie, zabawianie, gotowanie, usypianie, kąpanie, prasowanie, zmywanie, z ciastoliny wyklejanie, torów układanie, aut zderzanie… Do tego dziecko też nie jest najszczęśliwsze tylko z jednym rodzicem. Jaśko nie był w 100% pewny co się dzieje z tatą, mimo tego, że codziennie widzieliśmy się na Skype, zazwyczaj w czasie Jankowych kąpieli. Bał się bidulek zostawać w żłobku początkowo….eh, dobrze że to już za nami.

Ale z drugiej strony ja i Szymon mieliśmy szansę odnaleźć się z powodzeniem w nowych rolach. Okres z Jaśkiem we Wro był wyjątkowy, byliśmy po pracy/żłobku cały czas razem. Starałam się mu organizować atrakcje, żeby ten czas jak najszybciej zleciał. Dużo czasu spędziliśmy z Mędkami, przez co jeszcze bardziej będziemy za nimi tęsknić. Ciocia chyba też będzie tęskniła, bo wyznała mi, że jak mnie kocha tak nienawidzi za to, że ją najpierw ściągnęłam do Wro z Londynu, a teraz sama wyjeżdżam:). Wiedz ciotka, że ja Cię też "kocham, lubię, szanuję" i "co złego to nie ja":).

W tym czasie Szymon zorganizował nam mieszkanie we Francji, ja skończyłam pracę, Janek żłobek i nadszedł czas przeprowadzki!


czwartek, 2 czerwca 2011

Sezon na szparagi

Parę miesięcy temu prawie wszystko w naszym życiu zostało wywrócone do góry nogami i to na własne życzenie:). Ni stąd ni zowąd, za sprawą szansy pracy w jednej z organizacji badawczych w Szwajcarii, postanowiliśmy się przeprowadzić do pobliskiej Francji, choć nigdy wcześniej takiej opcji nie rozważaliśmy i nie znamy słowa po francusku:). Tak więc rzuciliśmy się na głęboką wodę, chcąc ewentualnie żałować, że coś nie tak zrobiliśmy, a nie odpuszczać na starcie. Myślę, że czeka nas ciekawy okres w życiu oraz zdarzenia, miejsca, ludzie, o których nie chciałabym zapomnieć, stąd ten blog.
A nazwa?...myślę, że wszystko co dobre szybko się kończy, tak jak sezon na moje ulubione szparagi.