niedziela, 31 lipca 2011

Montreaux

Ostatnim przystankiem na naszym szlaku była turystyczna miejscowość Montreaux na Riwierze Szwajcarskiej w kantonie Vaud. Głównym celem wyprawy był przepiękny, znany z pocztówek i przewodników po Szwajcarii zamek Chateau de Chillon. Zamek został wybudowany na skalnej wysypce, a jego wieże odbijają się od wód Jeziora Genewskiego.

Godzinę przed zamknięciem udało nam się jeszcze zwiedzić zamek, a następnie oglądać go z zewnątrz w świetle zachodzącego słońca.

Chateau de Chillon to średniowieczny zamek, który powstał już w IX wieku, ale formę w jakiej mamy go okazję podziwiać dziś osiągnął w XIII stuleciu. Ze względu na swoje malownicze położenie i architekturę stanowił inspirację dla wielu artystów, w tym Byrona. Zwiedzanie zamku rozpoczyna się od pierwszej kondygnacji, niegdyś więzienia. Najsłynniejszym więźniem był Bonivard, przeor klasztoru, który próbował wprowadzić reformy, za co został strącony do lochu i do momentu uwolnienia przez cztery lata był przykuty do kolumny. Ponoć widać odciski jego stóp na skale, ja ich nie dojrzałam. Ta opowieść zainspirowała Byrona i tak powstał poemat Więzień z Chillon.

Na mnie wrażenie zrobiły piękne ostrołukowe sklepienia, ogromne kominki, drewniane stropy, gotyckie meble. Najbardziej podobały mi się latryny…. Otwory w desce były dwa, a nawet trzy, co pozwala przypuszczać, że załatwiano się zbiorowo. Co śmieszniejsze, załatwiano się bezpośrednio do jeziora, a cug jest tam tak duży, że właściwie to chyba nie trzeba się było nawet specjalnie wysilać.

Po obejrzeniu zamku nastąpił najwspanialszy dla Jaśka moment wycieczki, mianowicie kąpiel w jeziorze. Widok był naprawdę cudny – szczęśliwe, gołe dziecko w wodzie na tle pięknego, skąpanego w ciepłym słońcu zamku. Po powrocie z wycieczki na pytanie dziadka w jakim jeziorze się kąpał, Jaś odpowiedział, że: „w Jeziorze Genewskim, co mnie bardzo zadowoliło”:) - co za gość.

Niestety nie zdążyliśmy zwiedzić miasteczka Montreaux, zostawiamy to sobie na następny raz. A musimy tu wrócić, bo miejsce jest tak piękne, że stało się inspiracją dla wielu artystów, którzy tu pomieszkiwali. To ponoć w Montreaux Hans Christian Andersen napisał Królową Śniegu, a Hemingway Pożegnanie z bronią. Przez kilka lat mieszkał tu też Freddie Mercury, który ma w Montreaux swój pomnik, a pożar kasyna spowodowany wystrzeloną racą stał się inspiracją dla Deep Purple do napisania piosenki Smoke on the Water.


Gruyères - miasteczko à la fromage

Kolejnym punktem na naszej dzisiejszej wycieczkowej mapie było przepiękne, malowniczo położone średniowieczne miasteczko Gruyères leżące w kantonie Fryburg w Szwajcarii Zachodniej. Miasteczko oczarowuje przede wszystkim lokalizacją – położone jest na wzgórzu, dzięki czemu widać je już z daleka na tle Alp. Miasteczko urzeka też architekturą, piękne małe kamieniczki, z podwójnymi oknami, okiennicami, rzeźbionymi drewnianymi drzwiami, kołatkami, charakterystycznymi sylwetkami żurawi, mnóstwem kwiatów – jednym słowem uroczo. Ponieważ odwiedziliśmy to miejsce dzień przed świętem narodowym Szwajcarii, tj. rocznicą utworzenia Konfederacji 1 sierpnia 1291 roku, miasto ozdobione było mnóstwem małych i dużych szwajcarskich flag.

Krótką wizytę w miasteczku rozpoczęliśmy od pysznego tradycyjnego szwajcarskiego żarełka w lokalnej restauracji Auberge de la Halle. Zamówiliśmy fondue i raclette. Dania zostały zaserwowane z ziemniakami w mundurkach, chlebem i korniszonami oraz całą aparaturą do ich rozpuszczenia. Serki podczas rozpuszczania mocno dawały czadu, woniały tak ostro, że Janek nie mógł dojeść nawet frytek. Delikates z tego naszego synka, a niechęć do serów odziedziczył niestety po mamie. Między innymi z tego powodu zrezygnowaliśmy ze zwiedzania mieszczącej się tutaj fabryki sera Maison du Gruyère. Jak się później okazało zamówione przez nas dania są szczególnie polecane zimą, bo są tak syte, że nie można się ruszać - także po takim daniu nic tylko kimka. A na fotach pyszna zupka, równie syta, bo podana w sporej misie z grzankami i serem oczywiście.

Mimo obżarstwa na lenistwo sobie nie pozwoliliśmy i ruszyliśmy główną ulicą prowadzącą ostro w górę do bram XV wiecznego zamku Château de Gruyères. Z zamku rozciągał się cudowny widok na leżącą poniżej Kaplicę Św. Jana (Chapelle St-Jean) oraz wspaniałą panoramę okolicy, w tym pasmo Moléson (Alpy Zachodnie) i Jury, wzniesienia, pagórki, łączki, winnice, pasące się krówki….ech, sielsko jak w bajce.

John i fabryka czekolady


Muszę stwierdzić, że Francja i Szwajcaria to nudne kraje, gdzie nie pojedziesz tam jest pięknie:).

Dzisiejszą wycieczkę rozpoczęliśmy od zwiedzenia fabryki czekolady Cailler Nestle w Broc, oficjalnego sponsora nadwagi i cellitu.

Szwajcarzy nie tylko potrafią wyprodukować jedną z najlepszych czekolad na świecie, ale przede wszystkim wiedzą jak ją dobrze wypromować i sprzedać. Spodobał mi się pomysł na to muzeum, na przedstawienie historii czekolady oraz jej masowej produkcji dzisiaj. Aby poznać historię czekolady przechodziliśmy, prowadzeni przez lektora, przez różne pomieszczenia oddające atmosferę opisywanych czasów. Zatem mieliśmy okazję przenieść się do czasów starożytnych ludów Majów i Azteków, kiedy to ziarna kakaowca były uznawane za niezwykle cenne i służyły między innymi jako środek płatniczy. Następnie statkiem hiszpańskich odkrywców przypłynęliśmy do XVI wiecznej Europy, gdzie gorzkie kakao w formie płynnej stosowane było głównie jako lek na wszelkie dolegliwości. Prawdziwą furorę kakao zrobiło, kiedy ktoś wpadł na banalny pomysł, żeby je po prostu posłodzić…. Kakao, ze względu na wysoką cenę, pije się wtedy głównie na salonach. Zaglądamy zatem do francuskiej alkowy... 

Na moje szczęście na świecie pojawia się pan Francois-Louis Cailler, który dzięki swojej innowacyjnej recepturze sprawia, że czekolada staje się tania, a przez to dostępna i to do każdej kawy. Bo jak można wypić kawę bez „sotkiego”? No więc ten miły pan zakłada 200 lat temu fabrykę, gdzie na masową skalę produkuje się czekoladę w formie tabliczek, jakie pochłaniamy dzisiaj. Chwała mu za to! W 1898 roku wnuk pana Cailler przenosi fabrykę z Corsier do Broc, w piękne, typowo szwajcarskie okolice. Gorzka czekolada zostaje wymieszana z mlekiem w proszku, pomysłu pana Nestle i tak rodzi się pierwsza na świecie mleczna czekolada. W obliczu światowego kryzysu firmy Cailler i Nestle łączą się i tak powstaje światowy czekoladowy potentat.

Po zapoznaniu się z historią mamy okazję odwiedzić halę produkcyjną i podglądać jak wygląda dziś masowa produkcja czekolady. Sfermentowane i wysuszone na słońcu ziarna przybywają tu między innymi z Wybrzeża Kości Słoniowej i Brazylii. W fabryce miesza się ziarna z różnych stron świata i mieli na gładką masę. Cześć takiej masy dzięki tłoczeniu zamienia się w masło. Do takiego masełka dodaje się cukier, masę kakaową no i w zależności od smaku migdały, orzechy, mleko…. Nasyconą powietrzem masę poddaje się procesowi hartowania i done - można przelewać do form. Najbardziej spodobał mi się robot zbierający z linii czekoladki jedna po drugiej – a mówili, że tam świstak siedzi i zawija…a tu szara rzeczywistość, wszystko zautomatyzowane.

Zwiedzanie zakończyło się degustacją, która to degustacja o mały włos nie skończyłaby się dla mojego Jacha delikatnie mówiąc niestrawnością - ujął swój stan słowami "ja bym się porzygałem":)… Mimo wszystko polecam!



sobota, 30 lipca 2011

Oczy szeroko zamknięte - Zapora Emosson

Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się na Zaporę Emosson. Gdybym tylko wiedziała jaka droga do niej prowadzi nigdy bym się tam nie wybrała:). Ale szczęśliwie nie wiedziałam, zatem byłam, zobaczyłam i czym prędzej się zmyłam, bo wiedziałam, że jakoś trzeba będzie jeszcze stamtąd zjechać. A trasa była bardzo wąska, kręta, pod nami same przepaście, a my tą trasą jechaliśmy przeszło 8 km na wysokość 1850 m. n.p.m. i jeszcze w tak zwanym międzyczasie mijaliśmy autobus, który w sezonie letnim regularnie kursuje na tej trasie.... Nie wierzyłam, że to jest "możliwością", ale jakoś udało się go nam wyminąć i nie spaść. Możecie poczuć klimat tej trasy oglądając film nagrany przez jakiegoś kolarza z niej zjeżdżającego, który znalazłam na you tube - http://www.youtube.com/watch?v=DOy7FwtFqu4.

Choć w czasie trasy bardzo chciałam podziwiać widoki, to paraliżował mnie strach, że wysiądą hamulce, czy inny układ kierowniczy i zginiemy w tym pięknym miejscu. Wracałam z głową między swoimi kolanami. Zresztą o tym jak stroma to trasa niech świadczy fakt, iż jest otwarta wyłącznie latem. Na tamę można się również dostać najbardziej stromą na świecie kolejką z kątem nachylenia 78%, ale tę zaliczymy może innym razem, jeśli kiedykolwiek się jeszcze odważę. 

A sama zapora, jak większość miejsc tutaj widzianych, zrobiła na mnie duże wrażenie. Tama ma wysokość 180 m, a rezerwuar powierzchnię 327 ha. Woda w tamie pochodzi głównie z masywu Mont Blanc i ma piękny turkusowy kolor. Ponieważ wody polodowcowe zbierają się na wyższych poziomach, są one transportowane specjalnymi kanałami i pompowane w górę do jeziora. Co ciekawsze, tama Emosson zastąpiła starą tamę, która w tej chwili znajduje się 42 m pod powierzchnią wody. Miłośnicy ekstremalnych sportów mogą się wspinać po gładkiej ścianie tamy. Trasa wspinaczkowa mierzy 150 metrów i jest wyposażona w 600 uchwytów. 

Niestety w czasie kiedy byliśmy na zaporze nie udało nam się zwiedzić pobliskiego Parku Dinozaurów, który  warto zobaczyć. Znajduje się tutaj ponad 800 skamieniałych odcisków dinozaurów pozostawianych 250 mln lat temu, jeszcze przed powstaniem samych Alp. Także nie ma rady, trzeba się zebrać w sobie i pewnego razu jeszcze raz tutaj przyjechać.

Ten malutki ludzik tam na zaporze to Szymon:)

Epoka lodowcowa

Przyjechali rodzice Szymona i daliśmy sobie czadu ze zwiedzaniem okolic. Wprawdzie nie jeździliśmy codziennie, ale jak już ruszyliśmy to zwiedzaliśmy cały dzień, do upadłego. Zobaczyliśmy wiele cudownych miejsc.

Pierwsza wycieczka, na którą się wybraliśmy była chyba najmocniejsza. Pojechaliśmy do Chamonix na lodowiec Mer de Glace, położony na północnym stoku masywu Mont Blanc. Widok Mont Blanc już z samej trasy dosłownie zapierał dech w piersi. Ośnieżona, masywna, majestatyczna góra, na tle błękitnego, ciepłego, letniego nieba....cud natury. Podarowaliśmy sobie zwiedzanie samego Chamonix i uderzyliśmy prosto na lodowiec. Aby się tam dostać zakupiliśmy bilety na kolejkę zębatą Montenvers. Wycieczka czerwonymi wagonami trwała około 20 minut, a w jej trakcie mogliśmy podziwiać panoramę Chamonix. Kolejka zabrała nas na jęzor największego we Francji lodowca, który mierzy 7 km długości i 200 m grubości. Byłam zdumiona jego kolorem. Zawsze wydawało mi się, że lodowiec jest śnieżnobiały, a tu okazuje się, że z zewnątrz jest szarobury, przyprószony odłamkami skał i dużo ładniej prezentuje się wizualnie z większej odległości lub w przekroju, kiedy mieni się odcieniami bieli i delikatnego turkusu. Nie zmienia to faktu, że jak wjechaliśmy kolejką na Montenvers i naszym oczom ukazał się szczyt Les Drus to była to czysta metafizyka....Coś fantastycznego, czegoś piękniejszego w życiu nie widziałam.....Przeogromna góra, ze stromym, surowym szczytem, u stóp której leży lodowiec, do którego wnętrza można wejść! Chwilę trwało zanim nacieszyliśmy się tym niebiańskim widokiem....

W ramach biletu na kolejkę Montenvers zjechaliśmy gondolą na szlak prowadzący do samego serca lodowca, do Groty Lodowej. Schodząc w dół do groty na skałach były adnotacje sygnalizujące do jakiego poziomu w danym roku sięgał lodowiec. Przerażające jest to w jakim tempie znika on z powierzchni Ziemii. A znika nieustannie, cała wycieczka odbywa się przy wtórze topniejącego lodu....Po przemierzeniu 300 schodów znaleźliśmy się grocie, w sercu lodowca. Imponujące, zdumiewające......nie sądziłam, że kiedykolwiek będę w takim miejscu!

Po powrocie do stacji kolejki Montenvers odwiedziliśmy dwa małe muzea, muzeum kryształów oraz flory i fauny alpejskiej, a następnie wypiliśmy smaczną kawkę na tarasie widokowym dosłownie zawieszonym nad jęzorem lodowca. W głowie mi się nie mieści jak taka kolejka mogła zostać zbudowana przeszło sto lat temu, albo spory, bardzo gustowny hotel, który powstał jeszcze 30 lat przed samą kolejką....We Francji nie wypada mi powiedzieć nic innego jak "chapeau bas".

Słowa uznania też dla naszego dzielnego Jaśka Wędrowniczka, który całą wycieczkę maszerował sam, na tych swoich malutkich nóżkach:).

niedziela, 24 lipca 2011

Easy Jet aka Iźi Dźiet

Janka ogarnęła nowa fascynacja - samoloty i wszystko co z nimi związane. Ostatnio jego ulubioną zabawą jest powtarzanie przeze mnie lub Szymona pytań w stylu "Ciekawe co teraz poleci, czy jakiś byku (np. Jumbo Jet), czy pierdzioch śmierdzioch (awionetka)", "O to chyba musi być jakiś byku" ..... i tak 100 razy na minutę:). Po zadanym pytaniu nasz syn przemierza pokój z samolotem w ręku, odpowiadając na nasze pytania ("Tak to jest tylko pierdzioch śmierdzioch."/"Teraz leci prawdziwy byku." i podchodzi do lądowania:). Niestety ma się wtedy wrażenie jakby w pokoju lądował prawdziwy samolot, Janek bardzo realistycznie i głośno naśladuje tego rodzaju dźwięki i ląduje całym ciałem na podłodze:). 

Ze względu na jego żywe zainteresowanie samolotami i fakt, że mieszkamy bardzo blisko lotniska w Genewie, często jeździmy poobserwować sobie samoloty startujące lub podchodzące do lądowania tuż przy samej, dosyć ruchliwej ulicy Route de Meyrin. Niesamowity widok jak taki kolos przelatuje nad samochodami, ludźmi, wszystko wydaje się takie małe, a to że taki "byku" załadowany pasażerami i bagażami może się wzbić w niebo i przemierzać świat pozostaje dla mnie niepojęte.

Pierwszy raz na tym lotnisku widziałam samochód Wildlife Control, odstraszający ptaki. Z samochodu przez specjalną tubę puszczane są świdrujące odgłosy wystrzałów i przestraszonych ptaków, zaatakowanych w naturze przez drapieżniki. Spłoszone ptaki uciekają i ponoć nie wracają przez jakiś czas na niebezpieczny dla nich teren. Swoją drogą nigdy nie myślałam o tym jak niebezpieczne mogą być takie ptaszki przy starcie lub w czasie lądowania samolotu. Wyczytałam w sieci, że kolizja w czasie startu, z ważącą ponad 5 kg gęsią kanadyjską, może wytworzyć nacisk podobny do tego, jaki powoduje 450-kilogramowy obiekt, zrzucony z wysokości 3 m...

A na zdjęciach Janek obcięty przeze mnie:). Tata był kolejnym klientem mojego debiutującego, domowego zakładu fryzjerskiego. Niestety nie wyraził zgody na publikację zdjęć uwieczniających moje "dzieło". Golę chłopaków w domu, bo ponoć poziom wykonywanych tutaj usług fryzjerskich nie różni się znacznie od efektu uzyskanego po użyciu zwykłej golarki:), cena powala, a i wytłumaczyć po francusku o co chodzi byłoby zadaniem dużo bardziej skomplikowanym niż zakup i wykorzystanie w domowych pieleszach własnego sprzętu. 

sobota, 23 lipca 2011

Annecy - francuska Wenecja

Po ogromnym Lyonie wybraliśmy się do dużo mniejszego, ale za to zdecydowanie bardziej uroczego miasteczka Annecy, które leży zaledwie 50 km na południe od Saint Genis. Nie bez kozery miasteczko to nazywane jest francuską Wenecją, ponieważ gdzie się nie obejrzysz, tam woda. Miasto leży nad Jeziorem Annecy, jednym z najczystszych jezior w Europie, drugim co do wielkości we Francji. Dodatkowo, prześliczne kamieniczki oddzielone są od siebie kanałami. Wprawdzie nigdy nie byłam w Wenecji, ale tak właśnie ją sobie wyobrażam. 

Annecy to kolejne miasteczko z mnóstwem kwiatów, starych, ale zadbanych kamienic w kolorze ochry i różnorakich pastelowych odcieni, niezliczonymi mostami, mostkami, malutkimi butikami, zdobionymi latarniami, uroczymi kafejkami....Całe miasteczko można podziwiać z dziedzińca XVI wiecznego zamku, zlokalizowanego tradycyjnie na najwyższym wzniesieniu.

Żałuję jedynie, że byliśmy tam w sobotę, bo to dzień kiedy chyba większość ludzi z okolicy przyjeżdża na zakupy, a przeciskanie się przez tłumy nie należy do przyjemności. Ale jeszcze tu wrócimy, pewnie nie raz:).


piątek, 22 lipca 2011

Only Lyon

Kolejnego dnia pobytu Krisów postanowiliśmy wypuścić się nieco dalej i pojechaliśmy do Lyonu. To miasto zachwyciło mnie ogromem, wszystko tutaj wydaje mi się kolosalne. Począwszy od największego placu jaki kiedykolwiek widziałam (Place Bellecou), zlokalizowanego w centralnym punkcie miasta, po wspaniałą Bazylikę Notre-Dame de Fourvière. Na Place Bellecou czułam się jak mrówka:). Z tego placu rozchodzą się główne ulice handlowe, ale nas tym razem bardziej od zakupów interesowało centrum informacji turystycznej (damn). Fajne jest to, że do którego miasta byśmy się nie wybrali, w centralnym jego punkcie jest bogato wyposażone centrum informacji oferujące bezpłatne mapy i stanowiące źródło ciekawych informacji na temat danego regionu. 

Uzbrojeni w mapę ruszyliśmy na podbój Starego Miasta, Vieux-Lyon, historyczną część Lyonu wpisaną na listę UNESCO. A trzeba wiedzieć, że Lyon to najstarsze miasto Francji, dlatego naprawdę było co oglądać. Spacerkiem przeszliśmy przez most nad Soaną, aby zobaczyć wspaniałą, choć akurat odnawianą Katedrę Św. Jana Chrzciciela (Cathédrale Saint-Jean-Baptiste). Za każdym razem jestem pełna podziwu jak budowla takiej wielkości mogła powstać tyle set lat temu i wytrzymać do dziś (budowę rozpoczęto w XII w., a zakończono w XV w.)! A katedra ma 80 m długości i prawie 33 m wysokości!  Współcześni deweloperzy powinni się schować, u nas po 5 latach od generalnego remontu mamy dach do wymiany....Ciekawym akcentem jest czternastowieczny zegar astronomiczny, który pomimo tego, iż był konstruowany zgodnie z założeniem, że to słońce krąży wokół Ziemii - do dziś pokazuje precyzyjną godzinę.

Następnie ruszyliśmy na wzgórze Fourviére wąskimi uliczkami Starego Miasta, pełnych malutkich sklepików i restauracji. Mijaliśmy kolejne wspaniałe budynki, takie jak np. budynek starej giełdy obecnie wykorzystywany przez jeden z kościołów reformatorskich. Na samo wzgórze weszliśmy schodami, choć podejście było strome, a byliśmy z dziećmi, wózkami i innym niezbędnym do podróżowania z potomstwem osprzętem. Mieliśmy nadzieję, że w drodze powrotnej nasze pociechy odlecą:). Nie wiem ile tam było schodów, ale jak już się wspięliśmy na górę to okazało się, że można wjechać pod samą bazylikę kolejką zębatą....

Ale nie ma tego złego, bo dzięki temu złapaliśmy oddech w ruinach rzymskiego amfiteatru, gdzie właśnie do wieczornego koncertu szykowała się kapela jazz'owa. 

A wisieńką na turystycznym torcie była Bazylika Notre-Dame de Fourvière. Kolejny monumentalny budynek sakralny, wzniesiony w najwyższym punkcie miasta, z którego dziedzińca roztacza się widok na cały Lyon. Z zewnątrz cała biała, w środku mieni się kolorami złota, żółci, błękitu, mnóstwo tu witraży i wspaniałych mozaik. Jest kolosalna i piękna! 

Ciężki, tułaczy dzień, zakończyliśmy porcją smakowitych lodów na Place des Terreaux. Na tym placu podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej wzniesiono gilotynę, której ostrze spadło 2 tys. razy....Dobrze, że dowiedziałam się tego po przyjeździe z wycieczki, bo chyba by mi tak nie smakował deserek:). Symbolicznie tamten grzech zmywa każdego dnia fontanna autorstwa Frederic Auguste Bartholdi, tego który zaprojektował też Statuę Wolności. Póki co, to najpiękniejsza fontanna jaką widziałam. Cztery narowiste konie ciągnące rydwan, z których nozdrzy bucha autentycznie para. Bomba!

Jak na jeden dzień zwiedziliśmy wiele, ale mam świadomość, że jest jeszcze wiele wspaniałych miejsc, których nie byliśmy w stanie w tak krótkim czasie zobaczyć. Zatem będzie trzeba tu wrócić, żeby zobaczyć chociażby dzieła grupy Cité de la Création, malowidło upamiętniające 25 wybitnych mieszkańców tego miasta, wejść do Muzeum Sztuk Pięknych, czy Muzeum Marionetek, a wszystko to zakończyć w jakiejś wybornej restauracji, bo dla Liończyków ponoć nie istnieje nic ważniejszego ponad jedzenie, a sztuka kulinarna jest sztuką życia. Tak, jestem zwolennikiem takiej ideologii i owszem mogłabym tu zamieszkać...:). Kto wie może uda się zrealizować plan kolejnej wizyty w grudniu, kiedy to Lyon dosłownie tonie w świetle z racji dorocznego Festiwalu Światła.



czwartek, 21 lipca 2011

Otwarcie letniego sezonu wypoczynkowego

Odwiedzili nas pierwsi goście, którzy oficjalnie otworzyli letni sezon wypoczynkowy w Saint Genis:). Zjechał Kris z żoną i Kacprem. Cieszymy się, bo dzięki gościom przez jakiś czas będziemy się tutaj czuli jak na dobrych wakacjach, a nie jak na emigracji. Zaraz po nich przyjadą jedni rodzice, drudzy rodzice, moja siostra z Lukim, brat, Donie:). Będzie się działo!

Od Krisów dostałam m.in. gazety z Polski kolekcjonowane przez Radzię i pietruszkę!!!! Radość gospodyni domowej sięgnęła zenitu - tutaj w okolicznych sklepach można o korzeniu pietruszki zapomnieć. A dobry rosołek, czy krupnik nie może wystąpić bez pietruszki, absolutnie!:). Podobnie jest tutaj z dobrym twarogiem (tylko takie pseudo białe sery 0%), ogórkami kiszonymi, kapustą, grahamem... Ale za to są cudownie chrupiące bagietki, śmierdzące sery (których nie tknęłam, ale wszyscy się zachwycają), dobre wina (tych nie omieszkam:)), śmietana 15%, w której łycha stoi na baczność, pyszne desery. Jak zwykle coś za coś.

Pobyt pierwszych gości był sympatyczny, intensywny, choć krótki. Pierwszego dnia uderzyliśmy na Genewkę i przeszliśmy się utartym przez nas wcześniej szlakiem. Jedynym odstępstwem od poprzedniej wizyty było przepłynięcie statkiem na drugi brzeg Jeziora Genewskiego. Muszę przyznać, że to rozwiązanie jest świetne, bo podróż statkiem odbywa się w ramach biletu na przejazd komunikacją miejską, statki pływają co parę minut i istnieją cztery linie dostarczające pasażerów do różnych punktów na jeziorze. Niezła frajda dla młodszych i starszych turystów, a dla mieszkańców duże ułatwienie w poruszaniu się po tym zakorkowanym mieście.

sobota, 2 lipca 2011

Polish Social Network

Dużo się słyszy o tym, że będąc za granicą najgorsze co może Cię spotkać to obecność innych Polaków, którzy z pewnością będą Cię chcieli wykorzystać, podłożą Ci świnie, i takie tam mało przyjemne zachowania rodaków. Nie wiem czy mam szczęście, czy powyższe to nieprawda, ale zarówno na stypendium w Guildford, jak i tutaj spotykam samych sympatycznych ludzi, którzy nie tylko są mili, ale są też bardzo pomocni w stawianiu pierwszych kroków w zupełnie dla nas nowym świecie.

My dzięki ludziom z Polski mamy mieszkanie:), miłe towarzystwo, wypraną kanapę:) i źródło wielu cennych informacji na tematy organizacyjne jak np. namiary na lekarzy, czy ciekawe miejsca, które warto zobaczyć w okolicy. A polska ekipa jest silna. Większość Polaków mieszka tu od dobrych kilku lat, a niektórzy nawet kilkunastu. Korzystamy zatem z ich emigranckiego doświadczenia:).

Przeważnie spotkani tu rodacy to CERNowcy, rodziny CERNowców lub ex-CERNowcy:). Model organizacyjny życia rodzinnego jest podobny (choć oczywiście nie wszyscy za nim podążają), mężowie pracują, kobiety rodzą i wychowują potomstwo ku chwale ojczyzny:), uczą się języka i szukają pracy, bądź nie, bo trzeba powiedzieć, że tutaj nie ma ciśnienia na obowiązkowy etat w korporacji. Istnieje tu rodzaj społecznego przyzwolenie na zajmowanie się "tylko" domem, co w Polsce nie jest zbyt popularne. Młoda mama/żona powinna przecież robić karierę! Zajmowanie się domem jest w Polsce passé, a brak pracy wymaga usprawiedliwienia. Pomimo tego, że sama mam zamiar znaleźć pracę, bo mam takie, a nie inne usposobienie, to podoba mi się wolny wybór i brak presji na bycie 100% mamą, pracownikiem, kucharką, zmywarką, sprzątaczką, praczką, itd. I tak powinno być wszędzie.