No i stało się, wreszcie poszedłem tutaj w góry. Nie spodziewałem się jednak, że zacznę od podejścia, które ponoć służy za trening przed wejściem na Mont Blanc... Zaczęło się od tego, że Zbyszek rzucił mimochodem przy obiedzie czy bym się z nimi nie wybrał w góry. Ponieważ Ania z Jasiem byli akurat w Polsce, pomyślałem, że to dobra okazja, bo Jaś na takie wyprawy jest jeszcze za mały. Poza tym, Zbyszek jest doświadczony i zna wiele okolicznych szlaków. Nie myślałem jednak, że zaproponuje górę o wysokości 3096 m.n.p.m, czyli Mont Buet :). Na dodatek mamy ostatni weekend października, więc można spodziewać się typowo zimowych warunków, a słońce zachodzi dość wcześnie... Na szczęście od Marcina udało się pożyczyć niezbędny sprzęt, czyli czołówkę i można było ruszać.
Na początku szlaku była informacja, że droga na szczyt zajmuje 6h. Pomyślałem jednak, że tak jak w Polsce - jest napisane 6, to pewnie w 4,5 - 5 uda się nam wejść, bez jakiegoś szczególnie morderczego tempa. Przeliczyłem się, tempo jak dla mnie, siedzącego większość dnia przed monitorem było mordercze i udało mi się wejść tylko dlatego, że Zbyszek umiejętnie dozował złe informacje. Np. "pamiętam, że jak wchodziłem ostatnio, to najgorszy był odcinek mniej więcej w połowie drogi, potem było już spoko". No więc przeszliśmy ten odcinek i...nie wydawało mi się wcale lepiej - lekko mówiąc ;). A potem to już byliśmy tak wysoko, że żal było nie wejść do końca. Choć ostatni kryzys przyszedł mniej więcej na wysokości 2900 m, gdzie miałem już problemy z oddechem ;). Ostatecznie udało mi się wejść, jeśli dobrze pamiętam po 6h15m - co prawda na szarym końcu, ale jednak ;). Jak można było przypuszczać, ostatnie 2,5h zejścia było już po ciemku, na szczęście udało nam się zejść przy świetle dziennym w okolice schroniska, które jest położone na wysokości 1925 m. Stamtąd łatwiej już było znaleźć właściwą drogę, bo wcześniej idzie się po głazach, na których trzeba patrzeć sporo do przodu, żeby wybrać możliwą do przejścia trasę.
Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia będą wystarczająca zachętą, żeby się tam wybrać :).
Na początku szlaku była informacja, że droga na szczyt zajmuje 6h. Pomyślałem jednak, że tak jak w Polsce - jest napisane 6, to pewnie w 4,5 - 5 uda się nam wejść, bez jakiegoś szczególnie morderczego tempa. Przeliczyłem się, tempo jak dla mnie, siedzącego większość dnia przed monitorem było mordercze i udało mi się wejść tylko dlatego, że Zbyszek umiejętnie dozował złe informacje. Np. "pamiętam, że jak wchodziłem ostatnio, to najgorszy był odcinek mniej więcej w połowie drogi, potem było już spoko". No więc przeszliśmy ten odcinek i...nie wydawało mi się wcale lepiej - lekko mówiąc ;). A potem to już byliśmy tak wysoko, że żal było nie wejść do końca. Choć ostatni kryzys przyszedł mniej więcej na wysokości 2900 m, gdzie miałem już problemy z oddechem ;). Ostatecznie udało mi się wejść, jeśli dobrze pamiętam po 6h15m - co prawda na szarym końcu, ale jednak ;). Jak można było przypuszczać, ostatnie 2,5h zejścia było już po ciemku, na szczęście udało nam się zejść przy świetle dziennym w okolice schroniska, które jest położone na wysokości 1925 m. Stamtąd łatwiej już było znaleźć właściwą drogę, bo wcześniej idzie się po głazach, na których trzeba patrzeć sporo do przodu, żeby wybrać możliwą do przejścia trasę.
Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia będą wystarczająca zachętą, żeby się tam wybrać :).