niedziela, 30 października 2011

Mont Buet

No i stało się, wreszcie poszedłem tutaj w góry. Nie spodziewałem się jednak, że zacznę od podejścia, które ponoć służy za trening przed wejściem na Mont Blanc... Zaczęło się od tego, że Zbyszek rzucił mimochodem przy obiedzie czy bym się z nimi nie wybrał w góry. Ponieważ Ania z Jasiem byli akurat w Polsce, pomyślałem, że to dobra okazja, bo Jaś na takie wyprawy jest jeszcze za mały. Poza tym, Zbyszek jest doświadczony i zna wiele okolicznych szlaków. Nie myślałem jednak, że zaproponuje górę o wysokości 3096 m.n.p.m, czyli Mont Buet :). Na dodatek mamy ostatni weekend października, więc można spodziewać się typowo zimowych warunków, a słońce zachodzi dość wcześnie... Na szczęście od Marcina udało się pożyczyć niezbędny sprzęt, czyli czołówkę i można było ruszać.

Na początku szlaku była informacja, że droga na szczyt zajmuje 6h. Pomyślałem jednak, że tak jak w Polsce - jest napisane 6, to pewnie w 4,5 - 5 uda się nam wejść, bez jakiegoś szczególnie morderczego tempa. Przeliczyłem się, tempo jak dla mnie, siedzącego większość dnia przed monitorem było mordercze i udało mi się wejść tylko dlatego, że Zbyszek umiejętnie dozował złe informacje. Np. "pamiętam, że jak wchodziłem ostatnio, to najgorszy był odcinek mniej więcej w połowie drogi, potem było już spoko". No więc przeszliśmy ten odcinek i...nie wydawało mi się wcale lepiej - lekko mówiąc ;). A potem to już byliśmy tak wysoko, że żal było nie wejść do końca. Choć ostatni kryzys przyszedł mniej więcej na wysokości 2900 m, gdzie miałem już problemy z oddechem ;). Ostatecznie udało mi się wejść, jeśli dobrze pamiętam po 6h15m - co prawda na szarym końcu, ale jednak ;). Jak można było przypuszczać, ostatnie 2,5h zejścia było już po ciemku, na szczęście udało nam się zejść przy świetle dziennym w okolice schroniska, które jest położone na wysokości 1925 m. Stamtąd łatwiej już było znaleźć właściwą drogę, bo wcześniej idzie się po głazach, na których trzeba patrzeć sporo do przodu, żeby wybrać możliwą do przejścia trasę.

Mam nadzieję, że poniższe zdjęcia będą wystarczająca zachętą, żeby się tam wybrać :).

 
 
 
 
 
 
 

sobota, 22 października 2011

Toblerone...

...czyli pyszne czekola...zapory przeciwczołgowe :). A dokładniej "Toblerone trail" jak nazywana jest linia umocnień przeciwczołgowych składająca się z 2700 betonowych bloków ważących 9 ton każdy... Nazwa wzięła się z ich kształtu podobnego do znanych czekoladek Toblerone. Zapory ciągną się przez 10 km, od gór Jura do Jeziora Genewskiego i zostały zbudowane na początku II Wojny Światowej, żeby spowolnić ewentualną niemiecką inwazję.

Na dzisiejszą wycieczkę wybrali się tatusiowe ze swoimi pociechami. Mama Ania została w domu, między innymi przygotowując kolacyjkę, dla utrudzonych wycieczkowiczów. Jak się okazało, znaczna część dzisiejszej trasy wiodła przez pole golfowe i dopiero pod koniec udało się dojść do samych zapór i sporego bunkra. Idąc wzdłuż linii umocnień, po dojściu do drogi prowadzącej z Lozanny do Genewy, zaliczyliśmy kolejny punkt wycieczki – bunkier Villa Rose, który jest pomalowany tak, że z większej odległości przypomina normalny budynek. Ma jednak 2,5 metrowej grubości betonowe ściany i stanowił punkt oporu, który mógł być obsadzony nawet 30 żołnierzami, mogącymi przetrwać kilka tygodni bez dostępu do zaopatrzenia. Tym razem nie udało się zwiedzić go w środku, ale być może uda się następnym razem, kiedy stamtąd zaczniemy kolejny spacer, podążając szlakiem prowadzącym wzdłuż drugiej części fortyfikacji.

niedziela, 16 października 2011

Hańba

Jaś podczas dzisiejszego obiadu, po tradycyjnym kompletnym upapraniu się aż po łokcie w zaserwowanym daniu, rozlał dodatkowo cały kubek herbaty z miodem. Już miałam wyskoczyć ze skóry i stanąć obok, kiedy mój syn skomentował swój wyczyn słowami: "Okryłem się hańbą". Ręce mi opadły :):):).

sobota, 15 października 2011

Winnice przy Jeziorze Genewskim i antena telewizyjna na Mont-Pèlerin

W sobotę pojechaliśmy ze znajomymi do Chardonne. Kilka razy na trasie zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać cudowne widoki winnic, żółknących w świetle jesiennego słońca na tle wód Jeziora Genewskiego. Co za widok! Na niektórych winoroślach ostały się jeszcze pojedyncze kiście przepysznie słodkich winogron. Kojący widok – jezioro, równiutkie rzędy niezliczonych winorośli, niebieskie niebo, raj na Ziemi :).

Z Chardonne pojechaliśmy bardzo stromą kolejką w okolice góry Mont-Pèlerin (1084 m n.p.m.), na której szczycie znajduje się wieża telewizyjna Swisscom. Zgodnie z tym co wyczytałam mieliśmy na szczyt iść jakieś pół godziny, szliśmy prawie 3 godziny... okazało się, że końcowa stacja kolejki, nie znajduje się obok parkingu, z którego wejście na szczyt miało zająć wspomniane pół godziny. Ale to nie koniec przygód. Jak już się wreszcie wdrapaliśmy z dzieciakami na górę okazało się, że maszyna która sprzedaje bilety na antenę nie działa i czekaliśmy kolejną dobrą godzinę. Myślę jednak, że było warto. Jak już udało się nabyć bilety, kabina zamontowana na wieży telewizyjnej zabrała nas jeszcze ponad 120 metrów wyżej na platformę widokową, z której roztaczał się piękny widok na góry, jezioro i winnice Lavaux. Po zejściu do miejsca, gdzie można było kupić coś do jedzenia, okazało się, że praktycznie to już nic nie ma, a pan sprzedawca pozostawiał wiele do życzenia, był albo pijany, albo w inny sposób odurzony. 

Nic to, jak schodziliśmy było piękne światło zachodzącego nad Jeziorem Genewskim jesiennego słońca, ot tak dla kontrastu :).

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

środa, 5 października 2011

Nauczyciel

Dialog ojca z synem w czasie wieczornych pogaduszek w łóżku, po moim powrocie z zebrania rodziców w przedszkolu:

Jaś (który od pójścia do przedszkola nakazuje na siebie mówić Jan, bo tak mówią na niego panie): "Tata, a jak chce mi się pić w przedszkolu to mówię paniom boire"
Ojciec: "Bardzo dobrze Jasiu"
Jan: "No tak, bo panie nie rozumią po polsku"
Ojciec: "Jaś, nie mówi się rozumią tylko rozumieją"
Jan (po chwili zastanowienia): "Wiesz tata, Ty to chyba zostaniesz nauczycielem".

:)

sobota, 1 października 2011

Targi zabawek w Bernie, czyli kiedy od przybytku boli głowa

W weekend odwiedziliśmy jedne z największych targów zabawek na świecie - The Suisse Toy w Bernie. Spędziliśmy tam wiele godzin i powiem szczerze, że od przybytku rzeczywiście może zaboleć głowa :). Mnóstwo ludzi, kolorów, przedmiotów i gwar, ale z drugiej strony bardzo ciekawe pomysły na to jak spędzić z dzieckiem czas i co kupić, żeby za chwilę nie wylądowało w koszu, a rozwijało malucha i długo cieszyło się zainteresowaniem.

Zabawki zostały zaprezentowane w czterech ogromnych pawilonach oraz na zewnątrz i były podzielone na wiele obszarów tematycznych: gry i zabawki, w tym puzzle, gry edukacyjne, zabawki drewniane, pojazdy dla maluchów typu hulajnogi, samochodziki, rowerki, zabawki dla najmłodszych, lalki i przytulanki, instrumenty muzyczne, gry komputerowe i najlepszy dział Creaktiv, a w nim m.in. zabawki konstrukcyjne typu Kapla, z których zbudowane były niesamowite budowle. Oprócz tego można było zobaczyć niewiarygodnie realistyczne modele statków zdalnie sterowanych i pływających po umieszczonym w jednym z pawilonów sporym zbiorniku wodnym, cały przekrój innych zdalnie sterowanych pojazdów, helikopterów i samolotów, stoiska z artykułami plastycznymi, zestawy typu DIY, przepiękne makiety całych miasteczek, a przy nich panie, które wyplatały wiklinowe koszyczki, o średnicy jakichś 3 cm…niesamowite :).