niedziela, 20 listopada 2011

Le Turet - niedzielna wędrówka

Okolica, w której mieszkamy nie pozwala nam na przesiadywanie w czterech ścianach, nawet po tak wyczerpującym czasie jak ostatnie trzy tygodnie. Dziś była tak piękna pogoda, że najnormalniej w świecie nie wypadało zostać w domu. Szymon wyczaił jakiś łagodny szlak, który moglibyśmy przemierzyć z Jaśkiem. Prowadził on na szczyt Le Turet (1375 m) znajdujący się na francuskiej Jurze. Wprawdzie nie było zbyt wielu ostrych podejść, ponieważ wysoko podjeżdża się tam autem, ale teren należał do tzw. trudnych i cała wędrówka trwała około 3h (choć bez dziecka pewnie udałoby się to spokojnie zrobić w 1,5h:)). Na szlaku natrafiliśmy na  urwiska, korzenie, skały oraz oznakowania o konieczności zakładania raków w zimie, ale mimo późnej jesieni nie było jeszcze nawet śladu śniegu, pogoda była raczej majowa.

Ze szczytu podziwialiśmy panoramę Alp. Niestety widok był trochę przysłonięty przez drzewa, ale w drodze powrotnej były jeszcze dwa miejsca, z których widok na Alpy zapierał dech w piersiach. Byliśmy zaskoczeni, aż tak dobrą widocznością szczytów, ponieważ wszystko na dole było spowite gęstą mglą i nie spodziewaliśmy się, aż takich wrażeń.

 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 

sobota, 12 listopada 2011

Malowniczo położone Grotniki

Ze Szwecji dopłynęliśmy promem do Kołobrzegu, skąd zaledwie po jednodniowym odpoczynku wyruszyliśmy do Grotnik na 80-te urodziny babci Celi.

Piękna uroczystość, na której zebrała się cała rodzina. Babcia była otoczona synami, ukochaną córką, zięciem, synowymi, była też siostra, wnuki, wnuczki i prawnuk, znajomi i sąsiedzi. Dla mnie osobiście ta uroczystość była bardzo wzruszająca, bo widziałam jak babcia jest dumna, że doczekała się takiej gromadki. Pomyślałam sobie wtedy, że nie ma nic ważniejszego od tego właśnie co ma babcia - kochających ludzi wokół siebie! Zresztą babcia ma takie usposobienie, że nie da się jej nie pokochać jak własnej babci!:) Wszyscy byliśmy wzruszeni wspaniałymi przemowami i rymowanym opowiadaniem o losach babci. Jubilatka otrzymała również kosz kwiatów i pięknie odrestaurowaną tablicę ze sklepu kolonialnego, który prowadził jeszcze jej ojciec. A potem były tańce, śpiewy i kapela na skrzypce i akordeon!

A kolejnego dnia spacerowaliśmy po wsi. Uwielbiam takie klimaty! Cisza, spokój, piękne jesienne słoneczko, i kojący widok pól, lasów, stawów. Można tu odnaleźć spokój i odpocząć od wielkomiejskiego pędu. Tylko zobaczcie te pięknie pomarznięte owoce dzikiej róży, ostatnie grzyby, soczysty mech pokryty warstwą jesiennych liści! Cudo! 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

środa, 9 listopada 2011

To cóż, że ze Szwecji

W kolejnym etapie naszej wyprawy udaliśmy się pociągiem do Gdańska, skąd mieliśmy samolot do Szwecji. Przed odlotem poszliśmy jeszcze na piękną gdańską starówkę, gdzie wsunęliśmy czadowe danie w godnej polecenia restauracji „Pod Rybą”. Knajpka niepozorna, specjalizująca się w potrawach z pieczonych ziemniaków - wszystko co podali było niebem w gębie! Lot do Szwecji minął spokojnie, a hotel w którym się zatrzymaliśmy był cudownie swojski. Bardzo przyzwoite pokoje, a co najważniejsze dobre śniadania, a wieczorem gotowe ciasto na gofry, maszyna do gofrów, dżemiki, miodzik, kawka, herbatka, soczki……my to żarłoki jednak jesteśmy:).

Niestety sam Göteborg nie przypadł mi specjalnie do gustu. Stwierdziliśmy zgodnie, że jest to może spowodowane przez nasze rozpuszczenie szwajcarskimi, nienagannymi klimatami i porządkiem. Słyszałam wiele dobrego o szwedzkim upodobaniu do ładu, a tu na każdej ulicy znajdziesz komplet ubrań na zimę i pełno śmieci w zestawie. Do tego wszystko to co w innych dużych miastach – centra handlowe, te same sklepy, sieciówki.  Żal mi, że świat tak bardzo dąży do unifikacji, kiedy to w odmienności tkwi cały urok. A z drugiej strony Göteborg to drugie co do wielkości po Sztokholmie miasto w Szwecji, więc czego innego się spodziewałam? Może żeby nie mamili dopracowanym do perfekcji marketingiem miasta, gdzie pięknie wydane foldery przedstawiają stęchłe muzea jako miejsca, które koniecznie trzeba zobaczyć???

W pierwszym dniu odwiedziliśmy dwa muzea - The Maritime Museum and Aquarium i Natural History Museum. Pierwsze muzeum, choć malutkie, jeszcze jako tako dawało radę, ale muzeum historii naturalnej dosłownie śmierdziało starą skórą i eksponatami pokrytymi grubą warstwą kurzu. Będąc w Anglii w ramach programu Sokrates miałam z Szymonem okazję zobaczyć takie muzeum w Londynie i zrobiło na nas ogromne wrażenie miejsca, gdzie człowiek może się rzeczywiście czegoś dowiedzieć o otaczającym nas świecie. Muzeum historii naturalnej w Göteborgu to muzeum statycznych eksponatów opisanych głównie po szwedzku… Po tych uroczych miejscach, kiedy poszukiwania knajpy z typowym szwedzkim jedzeniem spełzły na niczym, trafiliśmy do włoskiej restauracji Otello. Boże, co za pomyłka! Nie wiem jak takie miejsca mają rację bytu. Pizza była chyba z kauczuku, a carbonara wystąpiła pod postacią kąpiącego się w mleku makaronu. Coś strasznego, za oczywiście jak przystało na Szwecję, straszne pieniądze. Cały dzień zakończył się nadspodziewanie miło (biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia) na karuzeli Wheel of Göteborg, z której rozciągał się ładny widok na port i miasto. Radość Janka była wielka.

Drugiego dnia trafiliśmy do Universeum, fantastycznego centrum nauki, która to wizyta spowodowała, że zmieniłam zdanie o Göteborgu. To miejsce warto zobaczyć, każdy i duży i mały znajdzie tu coś dla siebie. Spędziliśmy tam pół dnia, a wizytę zakończyliśmy w muzealnym, smacznym barze serwującym między innymi upragnione potrawy szwedzkie. Budowa tego centrum została zakończona w 2001 roku i pochłonęła kwotę 364 milionów koron szwedzkich. Myślę, że ta inwestycja się opłaciła. W muzeum było mnóstwo ludzi, zwłaszcza rodzin z dziećmi. Samo muzeum podzielone jest na 6 części:
1) Flora i fauna oceanu, z ogromnymi akwariami, w których pływają rekiny, piły i inne egzotyczne ryby,
2) Zabójcze piękności poświęcone jadowitym gadom, gdzie widzieliśmy kobry, mamby, czarne wdowy, tarantule, brr,
3) Las tropikalny, w którym widzieliśmy nie tylko zamieszkujące go zwierzęta i jego florę, ale też mogliśmy poczuć jak jest w nim nieznośnie gorąco i wilgotno,
4) Kalejdo, część poświęcona mikro i makrokosmosowi, w której mogliśmy pobawić się w detektywów, Jaś pojeździć policyjnym Volvo, a ja spróbować ćwiczeń dla kosmonautów,
5) Wodne ścieżki, dział przedstawiający florę i faunę Szwecji od północy po południe oraz ostatnią część Explora, w której było wiele radości, a w której testowało się swoje umiejętności fizyczne i umysłowe. Najbardziej w tej części spodobała mi się ściana, do której po założeniu specjalnego kombinezonu można się było pionowo przykleić i tak wisieć:). Chyba zamontujemy sobie coś takiego w domu, jak już nie będziemy ogarniali Jaśka. Taki szwedzki karny jeżyk.
A kiedy mieliśmy już wychodzić okazało się, że na najniższym poziomie jest plac zabaw - najfajniejszy z dotąd widzianych przeze mnie. Czego tu nie było – chata rybacka, z okien której był widok na morze (namalowane na ścianach) i rybki w nim pływające (wyświetlone na podłodze), lecznica dla zwierząt i pole kempingowe z ogniskiem, laboratorium chemiczne, sklep, poczta, bankomat i kuchnia wyposażona lepiej od mojej:).

Ma zatem Szwecja w wielkomiejskim wydaniu również swoją pozytywną twarz, choć oczywiście preferuję tę prowincjonalną, której jeszcze nie widziałam – z małymi, przytulnymi, czerwonymi domkami i białą stolarką. Do tego minimalistyczny, a jednocześnie zindywidualizowany design oraz mnóstwo sklepów wnętrzarskich. Do innych pozytywnych obserwacji należą tatusiowie, których jest tutaj wszędzie pełno. W muzeach, restauracjach, na placach zabaw, w środkach komunikacji. Doskonale radzą sobie ze swoimi pociechami – dzielnie karmią, przewijają, zabawiają:). A dzieci to tutaj istotny temat. Mam wrażenie, że wszystko im wolno, rodzice nie reagują nawet na wchodzenie przez nie na stół w knajpie, nie mówiąc o jakichkolwiek komentarzach obsługi. I choć tego nie pochwalam to chyba trochę zazdroszczę takiego chill out’u. Czasem i mi by się przydało przymknąć na pewne zachowania oko i być zdrowszą. Ale to chyba kwestia wychowania, charakteru, światopoglądu, reakcji otoczenia na pewne zachowania no i odporności np. na histerię spowodowaną odmową kupna tysięcznego resoraka.

W  czasie ostatniego dnia zwiedziliśmy fabrykę samochodów Volvo. Fascynujący świat wielkich robotów przemierzaliśmy w specjalnych okularach ochronnych, w takim papamobile, bo zewsząd spadały iskry ze spawanych części samochodów. Pocieszające jest to, że wnętrza aut w dalszym ciągu robione są przez ludzi, bo na szczęście są od maszyn bardziej precyzyjni. W fabryce najbardziej spodobał nam się punkt nazywany przez pracowników fabryki Marriage Point, w którym to dochodzi do zespolenia płyty podłogowej z wmontowanym silnikiem i nadwozia. Tak powstaje idealne połączenie.  

Wycieczkę do Szwecji zakończyliśmy płynąc promem z Ystad do Świnoujścia, morze było spokojne, a my tak padnięci, że spaliśmy bez sensacji żołądkowych calutką noc jak zabici.