Obiecaliśmy sobie, że po naszej
wycieczce do USA, nie ruszamy z domu naszych szanownych, przez przynajmniej dwa
tygodnie. Snuliśmy plany błogiego nicnierobienia na kanapie przez
kolejne weekendy. Ale jak wróciliśmy okazało się, że pogoda w Szwajcarii jest
wspaniała – taka piękna, ciepła, złota jesień. Znajomi podrzucili pomysł
górskiej wędrówki w okolicach szwajcarskiej miejscowości Trient, no i naprawdę
żal było nie iść :).
Już byliśmy właściwie spakowani –
termosik z herbatką, czekoladki, kijki, itp. kiedy zorientowaliśmy się, że
nie mamy naszego aparatu... Zaczęło się gorączkowe myślenie, kto i kiedy
ostatni raz go widział. Szczerze powiedziawszy, to po napstrykaniu takiej liczby
zdjęć, nie czułam potrzeby, żeby brać aparat do ręki przez ostatni tydzień. Myślałam
też, że Szymon tak ładnie rozpakował bagaż, że nawet aparat, który zazwyczaj
stoi na komodzie, też znalazł w końcu jakieś porządne miejsce. Niestety nie. Przypomnieliśmy
sobie, że wchodząc do samolotu z Paryża do Genewy jako jedni z ostatnich pasażerów, nie mieliśmy już
miejsca w luku i schowaliśmy nasz aparat pod siedzenie. I tam pewnie został,
miejmy nadzieję, że sprawa nie jest przegrana…
Wprawdzie humory już nie były
szampańskie, ale widoki zrobiły swoje. Mordki nie mogą się nie cieszyć widząc
takie czary: pomarańczowo-czerwone modrzewie, góry i lodowiec. Do tego skaczący
po skałach jak kozica górska Jan, merdające ogony Melona i Lary oraz
uśmiechnięte twarze naszych kompanów: Justyny, Zbyszka i Przemka. To był bardzo
miły dzień i wspaniałe miejsce na jesienny spacer. Na niektórych odcinkach trzeba było szczególnie uważać na Janka, ze względu na bardzo strome zbocza, ale
ogólnie rzecz biorąc szlak nie jest trudny.
Tak żałowałam, że nie mam
aparatu. Na szczęście swoje zdjęcia udostępnili nam
Justyna i Zbyszek, dzięki którym mogę się z Wami podzielić wrażeniami, za co
dziękuję! No i oczywicha za fajną wycieczkę też!