sobota, 27 października 2012

Francuz

Sobota rano, Janek tradycyjnie przy śniadaniu robi z bagietki miazgę i wszędzie wokół niego jest mnóstwo okruchów. Dostaje ochrzan, bo dzień wcześniej spędziłam pół dnia na ogarnięcie mieszkania. Jego reakcja jest błyskawiczna - na nasze fochy odpowiada: "Jestem we Francji, więc jem jak Francuz, a Francuzi kruszą."

Mistrz ciętej riposty.

Ps. Znalazł się nasz aparat! Do odbioru na lotnisku :). Jupi!


niedziela, 21 października 2012

Europa da się lubić


Obiecaliśmy sobie, że po naszej wycieczce do USA, nie ruszamy z domu naszych szanownych, przez przynajmniej dwa tygodnie. Snuliśmy plany błogiego nicnierobienia na kanapie przez kolejne weekendy. Ale jak wróciliśmy okazało się, że pogoda w Szwajcarii jest wspaniała – taka piękna, ciepła, złota jesień. Znajomi podrzucili pomysł górskiej wędrówki w okolicach szwajcarskiej miejscowości Trient, no i naprawdę żal było nie iść :).

Już byliśmy właściwie spakowani – termosik z herbatką, czekoladki, kijki, itp. kiedy zorientowaliśmy się, że nie mamy naszego aparatu... Zaczęło się gorączkowe myślenie, kto i kiedy ostatni raz go widział. Szczerze powiedziawszy, to po napstrykaniu takiej liczby zdjęć, nie czułam potrzeby, żeby brać aparat do ręki przez ostatni tydzień. Myślałam też, że Szymon tak ładnie rozpakował bagaż, że nawet aparat, który zazwyczaj stoi na komodzie, też znalazł w końcu jakieś porządne miejsce. Niestety nie. Przypomnieliśmy sobie, że wchodząc do samolotu z Paryża do Genewy jako jedni z ostatnich pasażerów, nie mieliśmy już miejsca w luku i schowaliśmy nasz aparat pod siedzenie. I tam pewnie został, miejmy nadzieję, że sprawa nie jest przegrana…

Wprawdzie humory już nie były szampańskie, ale widoki zrobiły swoje. Mordki nie mogą się nie cieszyć widząc takie czary: pomarańczowo-czerwone modrzewie, góry i lodowiec. Do tego skaczący po skałach jak kozica górska Jan, merdające ogony Melona i Lary oraz uśmiechnięte twarze naszych kompanów: Justyny, Zbyszka i Przemka. To był bardzo miły dzień i wspaniałe miejsce na jesienny spacer. Na niektórych odcinkach trzeba było szczególnie uważać na Janka, ze względu na bardzo strome zbocza, ale ogólnie rzecz biorąc szlak nie jest trudny.

Tak żałowałam, że nie mam aparatu. Na szczęście swoje zdjęcia udostępnili nam Justyna i Zbyszek, dzięki którym mogę się z Wami podzielić wrażeniami, za co dziękuję! No i oczywicha za fajną wycieczkę też!



poniedziałek, 15 października 2012

Wszędzie dobrze!

Ale w domu najlepiej :). Byliśmy, widzieliśmy, wracamy!!! Trzy tygodnie poza domem, 3693.44 kilometrów zrobionych w 9 dni wypożyczonym autem, kilkanaście różnych moteli/hoteli/mieszkań, często z okropnym jedzeniem, ale co najważniejsze mnóstwo fantastycznych miejsc, tysiące fotografii, bajecznych widoków i niezapomnianych przygód. Jednym słowem, największa i najlepsza podróż naszego życia. Z takim bagażem doświadczeń wracamy szczęśliwie do domu. Jana czeka odwyk od iPada, Szymona praca, a mnie bolesny powrót do francuskiego. 

Poniżej kilka zdjęć z lotu z Los Angeles do Paryża, z pokładu Airbusa A380. Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć z samolotu, jak wstaje dzień i to w ekspresowym tempie. Cudowność! To jest dla mnie czysta magia! 



sobota, 13 października 2012

Los Angeles

Ten dzień był prezentem od nas dla Janka Wędrowniczka, naszego dzielnego chłopca, który oczywiście miał lepsze i gorsze chwile, ale ogólnie rzecz biorąc, spisał się w tej podróży na medal. Spędziliśmy dziś prawie cały dzień w Universal Studios. I chociaż nam to miejsce szczególnie nie przypadło do gustu - drogo, tłoczno i upał - to Janek szalał z zachwytu, widząc na przykład takich bohaterów kreskówek jak Shrek i Fiona!

Na seansie "Shrek 4D" opluł nas Osioł, postraszyły duchy, a konie porwały do galopu wraz z fotelami :) - fajne efekty, zwłaszcza dla najmłodszych. Później pojechaliśmy na wycieczkę po studiu, byliśmy na planach filmowych różnych seriali i filmów, w tym Mumii czy Desperate Housewives - tam czułam się jak w domu ;). Największe wrażenie zrobiła na nas przejażdżka rollercoasterem Jurassic Park. Było naprawdę groźnie i raczej nie powtórzyłabym już tego z dzieckiem :). Ciekawa była również część poświęcona efektom specjalnym i zwierzętom-aktorom występującym w filmach Universal Studios oraz ich treserom - na scenie wystąpiły psy, koty, króliki, papugi, kury, a nawet świnie, które jak się okazuje też można wyszkolić. 

Po Universal Studios chcieliśmy zobaczyć chociaż najważniejsze punkty Los Angeles. Mieliśmy mało czasu, bo zapadał już wieczór, a jutro lot do domu. Pojechaliśmy więc na Mulholland Drive, Walk of Fame i Hollywood Sign. Ale porażka!!! Los Angeles to jedno wielkie rozczarowanie Ameryką w wydaniu miejskim - Mulholland Drive, bez specjalnego entuzjazmu, widok z górki na duże miasto; Walk of Fame, czyli chodnik z nazwiskami sław to jakaś podrzędna ulica, śmierdząca uryną, gdzie bezdomnych więcej niż innych przechodniów - zastanawialiśmy się nawet, czy to aby na pewno ten chodnik :). Na koniec hit dnia Hollywood Sign - wyobraźcie sobie, że ten słynny napis na wzgórzu nie jest podświetlony nocą - gdybyśmy zbyt szybko nie wjechali na "leżącego policjanta" i podskakując go przez przypadek nie podświetlili, to byśmy go w ogóle nie zauważyli :). Nie ma co, prawdziwe Miasto Aniołów.