niedziela, 24 lutego 2013

Różne dziwne akcje w pięknym Zurychu

Szwajcarskie koleje nie należą do najtańszych ;), ale dzięki temu, że udało się nam załatwić jednodniowe bilety (pozdrowienia dla Piotrka!), mogliśmy cały dzień śmigać po Szwajcarii, za grosze w porównaniu z normalnymi cenami. W związku z tym postanowiliśmy pojechać trochę dalej i zwiedzić Zurych.

Zakochałam się w rozwiązaniu, które koleje szwajcarskie oferują dla dzieci - specjalny przedział zamieniony w plac zabaw, z siedzeniami dla rodziców, gdzie dozwolony jest zdecydowanie wyższy poziom głośności :). O ile prostsze byłoby podróżowanie pomiędzy naszymi rodzinami w Polsce, gdyby pociągi wyposażone były w taki placyk. W rezultacie Jana nie było widać przez całą podróż, tj. jakieś 3h :). Było go natomiast rzecz jasna słychać i muszę powiedzieć, że to co słyszeliśmy było bardzo miłe dla ucha. Jego francuski jest boski! Radzi sobie ten mały żuczek sto razy lepiej w tym temacie niż my.

Zaraz po wyjściu z pociągu zaczęły się jakieś dziwne przygody. Po pierwsze zaczepiła nas dziwna pani, która została naszym przewodnikiem przez jakieś pół godziny. Ostrzegła nas przed złodziejami, narkomanami, porwaniami, wysokimi karami za jazdę bez biletu, a na koniec zapytała, gdzie się dokładnie wybieramy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że między innymi do ZOO, stwierdziła, że odwiedziliśmy niewłaściwe miasto, bo np. w Wiedniu jest większe :).

A wycieczka do ZOO była wbrew moim oczekiwaniom naprawdę bardzo ciekawa. Po raz pierwszy słyszałam ryczącego lwa, który swój obiad w postaci mega wielkiego kawałka żywego mięcha z kością, zakończył na naszych oczach ogromną qpą. Kiedy dotarł do nas jej zapach, musieliśmy się rozstać w pośpiechu :).

Następna ciekawostką były pingwiny. Czy widzieliście kiedyś w jakiej pozycji one śpią? Jakby im ktoś kark przekręcił :). Widzieliśmy jeszcze wielbłądy, słonie, kozy, sowy, hipopotamy, czaple, wilki i wiele innych. Zwiedzanie ZOO zakończyliśmy w vivarium, gdzie dwie niewinnie wyglądające niebieskie żabki, zaczęły po sobie skakać, wykonując mniej niewinne ruchy w pozycji zwanej naukowo Ampleksus, a mniej naukowo żabki na pieska :). Zaciekawiło to bardzo Janka, który zaczął dociekać co też one robią :). Na szczęście wystarczyło mu wyjaśnienie, że te miłe żabki bawią się ze sobą.

Później zrobiliśmy sobie krótki spacer słynną Bahnhofstrasse, najbardziej elegancką ulicą handlową w Zurychu, prowadzącą z dworca kolejowego do brzegu jeziora. Piękne budynki, przerażająco drogie sklepy, największe banki, pyszne gorące kasztany i straszny mróz - tak można podsumować nasze krótkie, ale bardzo ciekawe zwiedzanie Zurychu.




sobota, 16 lutego 2013

Les Diablerets, czyli jak nie dotarliśmy do Gstaad

Tym razem zwiedzaliśmy Szwajcarię z babcią Irenką. Plan wycieczki na dziś był taki, że uderzamy do Gstaad, o którym słyszałam dużo dobrego. Jednak parę kilometrów przed dotarciem do celu, Janek zrobił się tak zielony od niezliczonych zakrętów i serpentyn, że postanowiliśmy zrobić przerwę. Okazało się, że miejsce w którym się przypadkowo zatrzymaliśmy to okolice góry Les Diablerets (3209 m.), najwyższego szczytu w kantonie Vaud. Porozmawialiśmy z panią z informacji turystycznej i zdecydowaliśmy, że zostajemy, kupujemy bilety na kolejkę i wjeżdżamy podziwiać widoki. 

Sama kolejka była dużym przeżyciem, ponieważ w ciągu kilku minut pokonaliśmy ponad 1500 metrów przewyższenia. Widoczność była wymarzona!!! A było na co patrzeć, ponieważ z góry rozciąga się fantastyczna panorama na 20 alpejskich czterotysięczników, w tym Mont Blanc i Matterhorn. 

Razem z nami w kolejce jechali szaleńcy ze spadochronami, którzy sobie z tej ogromnej góry dosłownie sfruwali na nartach w dół... Trochę zazdroszczę, a trochę nie rozumiem, aż takiej potrzeby adrenaliny :). 

Mieliśmy też cudowną pogodę, dzięki czemu mogliśmy się cieszyć nie tylko widokami, ale też wspaniałym słońcem. Wypożyczyliśmy więc dupoloty i śmigaliśmy z Janem i Szymonem - naprawdę nie wiem, które z nas miało większy ubaw :). Ja raz wywinęłam niezłego orła i autentycznie potrzebowałam chwili, żeby się odnaleźć w czasie i przestrzeni - tak więc to jest mój maksymalny poziom szaleństwa. 

Pozjeżdżaliśmy, wygrzaliśmy się w alpejskim słońcu, a potem wsunęliśmy obiad z widokiem na masyw Diablerets. A w drodze powrotnej zrobiło się takie fajne światło do zdjęć, że aż żal było nie pstrykać :). To był bardzo udany wypad!