piątek, 26 lutego 2016

Home, sweet home!

Nadszedł czas powrotu do domu. Oprócz smutku, że to już koniec, czułem jak zwykle pewną ulgę, że jednak przeżyliśmy i wszystko się fajnie udało. Poza tym, jak dla mnie ostatni hotel był trochę za blisko natury i czułem radość na myśl o położeniu się we własnym łóżku, bez towarzystwa robaków i innych stworzeń :).

Trochę kilometrów jednak przed nami było. Podróż zaczęliśmy od jazdy pierwszą autostradą na Sri Lance, zbudowaną zaledwie w 2011 roku. Jeszcze nigdy nie jechałem tak pustą drogą, a to dlatego, że przejazd jest płatny... Na lotnisku w Colombo czekały nas nowe atrakcje - przyszła ogromna burza, zrobiło się ciemno i zabrakło prądu :). Przez to Ania nie mogła zjeść swojego wymarzonego hamburgera, bo masakrycznie pikantne jedzenie nie pozwalało jej się porządnie przez ostatnie dni najeść. Burza jednak dała nam możliwość podziwiania wspaniałych widoków przy starcie, bo w końcu na niebie otworzyło się okno, przez które pojawiło się słońce i do którego kierowały się wszystkie samoloty.

Lądowanie w Dubaju odbyło się już po ciemku, co też było ciekawym doświadczeniem, szczególnie gdy przelatywaliśmy nad kilkupasmową drogą pełną świateł samochodów. Tym razem jednak nie wybraliśmy się na miasto, tylko prosto do hotelu, żeby się przespać. Nad ranem staliśmy trochę w korkach...na lotnisku wraz z innymi gigantycznymi samolotami, do wyboru do koloru, Airbusy A380, A350, Boeingi 747, 777 itp. itd. Podczas drugiego lotu znowu mieliśmy szczęście odnośnie widoków. Najpierw naszym oczom ukazała się Burj Khalifa wystająca ponad chmury, a na koniec, mieliśmy miejsce w pierwszym rzędzie ze wspaniałym widokiem na Alpy. Uwielbiam latać!

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o Jasiu, który w samolocie zjednał sobie załogę i wkręcił się do zdjęć, które robili sobie Polaroidem. Ten agent zawsze i wszędzie sobie poradzi :).

Ten to akurat był na zewnątrz (przynajmniej w momencie zrobienia zdjęcia...)
Burza!
Rzeka Karun - Iran
Mont Blanc raz!
Mont Blanc dwa!
Mont Blanc trzy!
Janek z ekipą :)

środa, 24 lutego 2016

Delfiny, wieloryby i pawie...

Ostatni pełny dzień na Sri Lance rozpoczęliśmy na długo przed wschodem słońca. W planie mieliśmy bowiem popłynąć w głąb oceanu i zobaczyć wieloryby, a do Mirissy, skąd odpływał nasz statek, był kawał drogi. 

Udało się nie zaspać! Także pierwszy sukces :). 

Zanim wypłynęliśmy, Jasiu skonsumował nasz cały prowiant, który otrzymaliśmy od organizatorów. Może to i dobrze, bo zanim po dobrych dwóch godzinach bujania ujrzeliśmy pierwsze wieloryby, najpierw mieliśmy okazję zobaczyć kilka pawi... Jasiu nam się biedny pochorował i wcale nie cieszył go sukces numer dwa - czyli sporo gigantycznych wielorybów (w pewnym momencie pięć z jednej strony statku i cztery z drugiej), a potem stado delfinów, które mieliśmy szczęście oglądać w ich naturalnym środowisku. 

Za sukces numer trzy uznać należy fakt, że jakimś cudem, wypchana ludźmi po brzegi łajba się nie przewróciła i że nie utonęliśmy. A momenty były! Zwłaszcza kiedy wszyscy chcieli koniecznie uwiecznić jakiegoś pływającego giganta i przechodzili na jedną stronę statku. Nie pomagały krzyki kapitana, że zaraz stracimy równowagę i będziemy mieli naprawdę bliskie spotkanie z naturą...

Pomimo niezwykłego farta, dzięki któremu zobaczyliśmy fontanny wypuszczane przez wieloryby i przeskakujące przez fale delfiny, poczułam jednak ulgę, kiedy po kilku godzinach znaleźliśmy się na lądzie. 

Ostatnim punktem programu było malownicze foto rybaków siedzących na palach wbitych w dno oceanu - charakterystyczny obrazek ze Sri Lanki. Myślałam jednak, że to będzie zdjęcie prawdziwych rybaków, którzy faktycznie łowią ryby. My natomiast natrafiliśmy na trzech panów, którzy moim zdaniem byli rybakami-modelami. Inkasowali należność, pstryk, pstryk i goodbye. 

Wieczór natomiast spędziliśmy snując się razem po plaży. I takie momenty lubię!