czwartek, 18 lutego 2016

Słonie, wodospad Ramboda i herbata w Małej Anglii

Dzień zaczęliśmy od śniadania u naszych gospodarzy. Na lankijskie śniadanie zawsze są jajka. Zawsze! Ale na szczęście nie tylko - ogrodnik zerwał nam też kokosa prosto z drzewa, uwielbiam! Po śniadaniu z gospodarzem zwiedziliśmy przydomowy ogródek, gdzie rosły wspomniane kokosy, banany, wanilia i inne ananasy. Pokazał nam również SPA, bo miejsce jest rozwojowe i oprócz naszego domku, powstają kolejne. W SPA była oczywiście trumna parowa :). 

Potem spakowaliśmy manatki (znowu!) i ruszyliśmy w dalszą trasę. Kierunek Pinnawala, gdzie chcieliśmy odwiedzić sierociniec dla słoni. Czytałam w przewodniku, że to miejsce lubiane przez dzieci, ponieważ mogą karmić małe słoniątka. Po cudownych przeżyciach w Tajlandii, bardzo chcieliśmy z Jankiem odwiedzić to miejsce. Jakież było nasze zdziwienie po dotarciu na miejsce... Słonie nie tylko były ujeżdżane przez turystów (to już chyba standard w krajach azjatyckich), ale też skute łańcuchami, a ich opiekunowie "zachęcali" do wykonywania poleceń przy użyciu dzid. Byliśmy tam 15 minut, dłużej nie daliśmy rady. 

Dalsza część dnia minęła nam pod hasłem "herbata". Najpierw pojechaliśmy do niewielkiej fabryki herbaty, gdzie dowiedzieliśmy się o procesie produkcyjnym i różnych rodzajach herbaty, w tym dziwnych skrótach, które czasem widuję na opakowaniu typu: BP, BPS czy BOP. Wszystkie oznaczają liście łamane, czyli dobrą herbatę :). Unikać należy tych, które na końcu mają literkę F (fanning - odsiew) czy D (dust - pył), bo to właściwie resztki tego co zostało z liści połamanych. I to głównie trafia do torebek herbat ekspresowych. Zacznę chyba pić liściastą, zwłaszcza po degustacji, którą zakończyła się nasza wizyta w fabryce. 

A że fabryka leży w regionie bardzo bogatym w plantacje herbaty, po drodze zatrzymaliśmy się wśród tej fantastycznej zieleni, żeby podziwiać krajobrazy i kobiety zbierające liście herbaty. Niestety kolejny raz, fantastyczne doznania kontaktu z przepiękną naturą, zostały zepsute przez zachłanność ludzi. Po zrobieniu kilku zdjęć, z każdej strony wyciągano ręce z hasłem "money" na ustach. Mimo tego, że dostali od nas co nieco, a nawet mieliśmy drobne upominki dla dzieci, to jak się okazało i tak było za mało :(. Dość nieprzyjemne uczucie. 

Droga do Nuwara Eliya to jedna wielka, piękna i zielona pocztówka z herbacianymi wzgórzami. Cudo! Na trasie zatrzymaliśmy się na obiad w miejscu z niesamowitym widokiem na wodospad Ramboda. Przed zapełnieniem brzuchów podeszliśmy bliżej, żeby go podziwiać. Urocze miejsce! Jedzenie było jak zwykle piekielnie ostre, więc z Jankiem zapchaliśmy brzuchy galaretką :). 

Dzień pełen różnych emocji skończyliśmy w Nuwara Eliya. Miasto położone jest na wysokości 1893 m n.p.m. i ma klimat iście brytyjski, stąd też nazwa Mała Anglia. To najchłodniejsze miejsce na Sri Lance. Leje, wieje, jest mgliście, mokro i zimno. Dlatego resztę dnia spędziliśmy pod kołdrą, oglądając stare westerny - Janek był zachwycony :).

Ot, zwykły, przydomowy ogródek :)
Pomarańczowy, czyli lankijski kokos królewski
R.I.P.
Ząb słonia...
...i reszta szkieletu
Słodka...
...beztroska...
...z dzidą :(
Wąska specjalizacja
I to też banany - słodsze niż żółte
Netoperki
Safety first
W fabryce herbaty
Degustator
Money!
Piniondze!
Wszystko co macie!
Wodospad Ramboda z daleka...
...i z bliska
Widok z resto
Chillout w hotelu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz