piątek, 30 grudnia 2011

Driving home for Christmas


Doczekałam się! Zdałam test do szkoły francuskiego i zasłużyłam na odpoczynek. Nadszedł ten dzień – dzień wyjazdu do domu na święta, z perspektywą prawie 3 tygodniowego odpoczynku. Co za raj!

I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że w noc przed wylotem zerwała się taka wichura, że jak próbowałam zamknąć okiennice, to myślałam, że mi nos złamie, kiedy wyrwało mi jedną z nich z rąk i dostałam w twarz. To było okropne. Wiało tak przeraźliwie, że wszystkie flagi przy CERNie ustawione były na baczność, zamiast jak zwykle luźno sobie powiewać. Byłam przerażona, Janek zachwycony, że tak ładnie buja w samolocie, „jak na karuzeli”. Przez tę wichurę czekaliśmy 1,5h przy pasie startowym na pozwolenie na lot. W tym czasie pytałam Jaśka kilka razy czy chce siku – oczywiście zachciało mu się w momencie, kiedy dostaliśmy pozwolenie i zaczęliśmy kołować. Zaczął tak podskakiwać na fotelu, że w końcu musiałam przekonać oburzoną stewardesę, że jeśli nie pozwoli nam wyjść do toalety, to będzie mokre siedzenie. Udało się dolecieć do kibelka i załatwić co trzeba, dosłownie w kilka sekund przed odlotem. Samego lotu lepiej nie wspominać, każdy start i lądowanie było straszne (bo żeby było ciekawiej, przesiadaliśmy się w Dusseldorfie, więc wrażenia były podwójne).  

Byłam przeszczęśliwa, że dotarliśmy cało do Wrocławia. Pan Zdzisiu zabrał nas do Natalki. Następnego dnia dołączył do nas Szymon, który jechał autem, również w bardzo nieciekawych warunkach. Zatrzymaliśmy się u Madzi i Janka (którzy spodziewają się potomka i promienieją ze szczęścia, zwłaszcza mama wygląda kwitnąco z tą piękną świadomością :)). U Hopków zrobiliśmy sobie francuski wieczór, z winkiem, serami, wspomnieniami, biegającymi dzieciakami. Było super! We Wrocławiu udało nam się również spotkać z Doniami, byłam w pracy, spotkałam się z Madzią G., z którą miałam do tej pory bardzo udane lekcje francuskiego przez Skype’a. Po tych wszystkich miłych spotkaniach wyruszyliśmy już wszyscy razem do Rudy. 

W Rudzie czekała na nas piękna wiadomość o ciąży mojej siostry. Jasiu zachował się jak prawdziwy dżentelmen i po tym jak ciocia mu powiedziała, że będzie miała dzidziusia, Janek podszedł do niej i ją pocałował. Zanim przyszłam na górę, moja mama i siostra płakały ze wzruszenia, od razu się domyśliłam co w trawie piszczy. Ale się cieszę!!! Moja mała Ola będzie mamą!

Święta minęły w cudownej, rodzinnej atmosferze. Ola z Lukim mieli piękną, żywą choinkę, a na Wigilii było przeszło 20 osób. Jak ja kocham takie święta. Nawet w tym roku zrobiłam po raz pierwszy zupę rybną, według przepisu babci Irenki. Wieczory spędzaliśmy oglądając filmy i grzejąc się w cieple kominkowego ogniska. 

Ponieważ tym razem byliśmy naprawdę długo, spotkaliśmy się prawie ze wszystkimi, odwiedziliśmy babcie, ciocie, koleżanki, byłam z Olcią na sklepach i było bosko! 

 
 
 
 

niedziela, 11 grudnia 2011

Kalendarz pod choinkę

Wpadłam na pomysł, że chyba najlepszym prezentem bożonarodzeniowym dla dziadków, cioć i wujków Janka, będzie kalendarz z jego zdjęciami. Dzięki temu, choć dzielą nas tysiące kilometrów, Janek będzie przez cały najbliższy rok trochę bliżej nich.

Z tej okazji Janowi zostały zrobione niezliczone fotografie, bo wiercipięta z niego niemożliwy. Wykonanie nieporuszonego ujęcia graniczyło wręcz z cudem, ale choć nie było to zadanie proste i obiekt zainteresowania często się buntował, udało nam się przygotować na czas 13 fotografii do kalendarza.

A oto efekty naszej pracy:). 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

sobota, 10 grudnia 2011

Z wizytą u Św. Mikołaja


Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia! Niebawem polecimy do Polski na miesiąc i właściwie niczym innym nie żyję tylko tym spotkaniem z rodziną. Tutaj już też wszystko pachnie świętami, a my chcąc jeszcze bardziej poczuć świąteczną atmosferę, wybraliśmy się na kiermasz świąteczny do Motreaux, a następnie odwiedziliśmy Świętego Mikołaja, w jego chatce mieszczącej się na samej górze w miejscowości Rochers de Naye.

Kiermasz w Montreaux uroczy, mnóstwo straganów ustawionych wzdłuż Jeziora Genewskiego, z regionalnymi przetworami, pamiątkami, jedzonkiem. Szwędaliśmy się trochę w tłumie innych ludzi, czując ten cały przedświąteczny popłoch:). Wsunęliśmy też tradycyjny szwajcarski zimowy posiłek tartiflette, danie złożone z ziemniaków, wędzonego boczku, cebuli, sera – pyszka! A potem podziwialiśmy widok na Jezioro i Alpy z gondoli ogromnej karuzeli, która wzniosła nas nad dachy okolicznych kamienic.

Następnie wyruszyliśmy kolejką górską na spotkanie ze Świętym Mikołajem. Podróż trwała godzinę, a widoki na pokryte świeżutkim śniegiem i skąpane w zachodzącym słońcu Alpy oraz Jezioro Genewskie, po prostu zapierały dech w piersiach. Na samym szczycie było makabrycznie zimno, w porównaniu z wiosną, która panowała na dole. Rozejrzeliśmy się trochę i próbowaliśmy się nacieszyć widokiem gór, ale niestety mieliśmy niewiele czasu, zaledwie godzinę do odjazdu ostatniej kolejki. Pobiegliśmy więc na spotkanie z Mikołajem, który czekał na nas ze swoimi pomocnikami w klimatycznej chatce. Niestety w chacie panował straszny tłok, ale mimo tego było warto. Następnym razem po prostu pojedziemy wcześniej, żeby mieć czas na wszystko. Tym razem zrobiliśmy tylko pamiątkowe zdjęcia ze Św. Mikołajem, dzieciaki odebrały symboliczne prezenty od pomocnika i już trzeba było zjeżdżać na dół. Ale wrócimy tu! A że istnieje też opcja z noclegiem w jurtach na szczycie góry, to trzeba będzie zaplanować dłuższy pobyt:). Marzę o tym, żeby w przyszłym roku zamieścić tu zdjęcia gór w świetle wschodzącego słońca...

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

piątek, 9 grudnia 2011

Przedszkole Janka - Lubię to!

Jest wiele powodów mojej sympatii do tego miejsca. Po pierwsze Janek lubi tam chodzić, co jest dla mnie oczywiście najważniejsze. Po tak krótkim czasie, zgodnie z tym co mówią panie przedszkolanki, Janek rozumie dużo po francusku, no i nawet zaczyna używać pojedynczych zwrotów w tym języku, co jest zabawne i rozczulające. Większość pań jest bardzo miła i konkretna, po każdym dniu dostajemy dokładne informacje na temat tego ile dziecko spało, czy ładnie zjadło obiad (o ile jadło w kantynie, a nie z rodzicami, bo opcje są dwie), co działo się w ciągu dnia. A jedną panią to Janek po prostu uwielbia:). Po każdej przerwie obiadowej przynosi jej jakieś polne kwiatuszki:). 

Dzieciaki w tym przedszkolu chyba nie mają czasu się nudzić. Janek ciągle przynosi jakieś prace plastyczne, czasem słodkie bułeczki upieczone razem z paniami, a nawet buły nadziewane serem czy tuńczykiem:). Do tego chodzą do kina, jeżdżą na wycieczki np. na farmę, a starsze grupy wyjeżdżają nawet na narty! Codziennie czytana jest dzieciom jedna książeczka, z którą rodzice mogą się zapoznać rano, ponieważ do ich wiadomości pozostawiona jest w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu. Pomiędzy zajęciami panuje spory luz, a większość czasu dzieciaki spędzają na podwórku i to praktycznie niezależnie od pogody, bo mają specjalne stroje nieprzemakalne! Może dzięki temu Janek był do tej pory tutaj chory jedynie raz na zapalenie spojówek. W osobnym budynku znajduje się atelier, w którym dzieciaki mogą się wyżyć plastycznie na każdej ścianie:).

Byłam też totalnie zaskoczona formułą spotkania z rodzicami. Po części formalnej rozeszliśmy się do sal, w których na co dzień przebywają nasze pociechy. Panie opowiedziały nam jak wygląda dzień, co dzieciaki robią i jaką metodą uczy się dzieci. Od tego roku to nie tylko przedszkole, ale i szkoła, bo zgodnie z prawem szwajcarskim dzieci muszą chodzić do szkoły już od 4 roku życia, w związku z tym od tego roku szkolnego przedszkole pełni też rolę szkoły. Po zapoznaniu się z programem panie zaprosiły nas na poczęstunek, w tym ciacha, owoce, a nawet wino i nalewki:). Na koniec, aby dać dobry przykład dzieciom, każdy rodzic musiał narysować klauna:), bo w tym roku tematem przewodnim jest cyrk. 

Wśród zdjęć z różnych miesięcy znajdują się ujęcia z L'Escalade, corocznego genewskiego święta upamiętniającego waleczną obronę miasta przed Sabaudczykami w 1602 roku. W Genewie nie ma karnawału, za to 11 grudnia jest L'Escalade, kiedy to wiele ludzi poprzebieranych w historyczne stroje maszeruje ulicami tego miasta. Legenda głosi, że jedna z mieszkanek Genewy w obronie miasta wylała na wdrapujących się najeźdźców gar gorącej zupy. Stąd w przedszkolu poprzebierane dzieciaki przygotowały dla nas, rodziców garnek pysznej zupy warzywnej:).

 
 
 
 
 



niedziela, 20 listopada 2011

Le Turet - niedzielna wędrówka

Okolica, w której mieszkamy nie pozwala nam na przesiadywanie w czterech ścianach, nawet po tak wyczerpującym czasie jak ostatnie trzy tygodnie. Dziś była tak piękna pogoda, że najnormalniej w świecie nie wypadało zostać w domu. Szymon wyczaił jakiś łagodny szlak, który moglibyśmy przemierzyć z Jaśkiem. Prowadził on na szczyt Le Turet (1375 m) znajdujący się na francuskiej Jurze. Wprawdzie nie było zbyt wielu ostrych podejść, ponieważ wysoko podjeżdża się tam autem, ale teren należał do tzw. trudnych i cała wędrówka trwała około 3h (choć bez dziecka pewnie udałoby się to spokojnie zrobić w 1,5h:)). Na szlaku natrafiliśmy na  urwiska, korzenie, skały oraz oznakowania o konieczności zakładania raków w zimie, ale mimo późnej jesieni nie było jeszcze nawet śladu śniegu, pogoda była raczej majowa.

Ze szczytu podziwialiśmy panoramę Alp. Niestety widok był trochę przysłonięty przez drzewa, ale w drodze powrotnej były jeszcze dwa miejsca, z których widok na Alpy zapierał dech w piersiach. Byliśmy zaskoczeni, aż tak dobrą widocznością szczytów, ponieważ wszystko na dole było spowite gęstą mglą i nie spodziewaliśmy się, aż takich wrażeń.