Dzisiaj mieliśmy praktycznie pierwszy dzień niepogody. Od samego rana wiało, lało, grzmiało i spadł nawet grad, który na tle palm przed motelem, w którym zatrzymaliśmy się na noc, wyglądał co najmniej dziwnie. Szkoda, ale i tak nie możemy narzekać - większość czasu pogoda była rewelacyjna. Postanowiliśmy nie marudzić i wyruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Bryce Canyon.
W przewodniku Pascala przeczytałam następującą rekomendację tego miejsca: "Jeśli ktoś miałby odwiedzić w życiu tylko jeden park narodowy, powinien wybrać właśnie Bryce Canyon. Jest to miejsce magiczne, inspirujące i zachwycające swym pięknem". Pomimo niesprzyjających warunków i zacinającego deszczu oraz przeszywającego chłodu (po klimatach pustynnych nagle tylko 5 stopni) - trudno się z tymi słowami nie zgodzić.
Trzeba to Stanom przyznać - naturę mają NIEZIEMSKĄ! Bryce to kanion usłany tysiącami ostańców z miękkiego piaskowca, zwanych hoodoo. Wersja naukowa mówi, że hoodoo to efekt działania erozji wywołanej deszczem, wiatrem, śniegiem i lodem. Legenda głosi, że to rdzenni mieszkańcy tych terenów, tzw. legendarni ludzie, którzy za czynienie zła zostali zmienieni przez swojego przywódcę Kojota w kamienne posągi.
Ale hoodoo to nie jedyne cuda, które można zobaczyć w Bryce Canyon. Poza przedziwnymi iglicami, w parku podziwiać można również niesamowite zbocza skalne, z mnóstwem nawisów, naturalnych mostów i łuków, które zdają się przeczyć sile grawitacji. A wszystko to, pomimo deszczu, pięknie kolorowe, w przeróżnych odcieniach czerwieni, żółci, brązu, pomarańczu i bieli.
Ze względu na fatalne warunki pogodowe, park zwiedzaliśmy jadąc samochodem 29-kilometrową drogą widokową i zatrzymując się tylko w poszczególnych punktach obserwacyjnych, o takich pięknych nazwach jak: Fairyland Point, Sunrise Point czy Inspiration Point.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz