Ciocia Mariola wybierała się do nas od dawna, ale ostatecznie dotarła dopiero teraz, czyli bite 6 lat od przeprowadzki. Mieliśmy wielkie plany, ale niestety w trzecim dniu pobytu doznała kontuzji i zerwała więzadło w kolanie. Ból był tak duży, że pierwszy dzień po zdarzeniu ciocia planowała wracać do Polski, w obawie, że będzie konieczna jakaś grubsza ingerencja lekarska.
Kolejnego dnia ból był jednak zdecydowanie mniejszy, więc postanowiła zostać u nas zgodnie z pierwotnym planem. Udało mi się również namówić na przyjazd moją mamę, której notabene już wieki u nas nie było. Także sobie siostrzyczki, a także córeczka i mamuśki poklachały (Mari to moja chrzestna).
Jak tylko Mariolka poczuła się na siłach, ruszyliśmy w teren. Na pierwszy ogień poszła Genewa. I to jest bardzo trafne określenie biorąc pod uwagę aurę. Żar lał się z nieba, a nam pot zewsząd. Przy samym jeziorze było sympatycznie, ale dojście do niego było koszmarne. Julia po raz pierwszy jechała tramwajem i płynęła łódką. Piszczała tak głośno, że przyciągała uwagę wszystkich podróżujących.
Ponieważ upał dawał się we znaki jeszcze przez tydzień, następnego dnia ciocia i Szymon pojechali dla ochłody w wysokie Alpy, a dokładnie kolejką na szczyt Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.). Ciocia była zachwycona, a ja szczęśliwa, że mogłam jej się chociaż trochę odwdzięczyć za te wszystkie lata kiedy to ona brała mnie na wakacje, do akademika, uczyła pływać i pozwalała spać w jednym wyrku z Szymonem, jeszcze na długie lata przed ślubem (co u Uśki by nie przeszło) - hahaha :).
Dla ochłody byliśmy też wspólnie w Versoix i Annecy. W Versoix akurat odbywał się chrzest w Jeziorze Genewskim. Bardzo mi się ta nienapuszona ceremonia podobała i myślę, że gdybym znalazła podobne, tak radosne zgromadzenie, to kto wie, może i bym się nawróciła. Listy o polityce w kościele, szemrane smutne modły i inne sobory totalnie mnie zniesmaczają. W Annecy, które jest stałym punktem, odkryliśmy rowerki wodne. Coś pięknego - zanurzyć się, nawet w ubraniu, w tej bajecznie turkusowej i cieplutkiej wodzie. Jan i jego mama byli wniebowzięci!
W przerwach między podróżami oglądaliśmy nasz film z wesela, stare rodzinne fotografie, dobre francuskie filmy, graliśmy w planszówki i kości, a także uczyłam się trochę pichcić od Mariolki takie pychoty jak tatar i gołąbki.
Między uczestnikami tego zlotu czarownic pozostaną takie hasła tego spotkania jak: 855, szerszeń, in exclusive i firma turystyczna Rambo ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz