Nastąpiła zmiana warty w opiece nad Jankiem, dziadki
ze Śląska przekazali pałeczkę dziadkom znad morza.
Z kolei dla mnie zaczął się drugi
etap kursu na uniwerku. Niestety chyba pani z poprzedniego kursu zawyżyła
poziom i teraz ciężko będzie się przyzwyczaić do nowej prowadzącej, która
traktuje letni kurs, co najmniej jak przewód doktorski. Każde spóźnienie, nawet
5 minutowe, jest okupione godziną totalnej ignorancji :). To wszystko bywa
śmieszne, ale czasem też działa mi na nerwy, bo wolę kursy gdzie jest mniej spięcia. Mam przeświadczenie, że dużo więcej nauczyłam się z
poprzednią prowadzącą, niż z tą śmiertelnie poważną Szwajcarką. Do tego po południu wypróbowałam zajęcia z pisania listów, na których pojawiła się jakaś nawiedzona babka, cała
w Hello Kitty, z walizką na kółkach, gdzie oprócz materiałów na zajęcia były
maskotki...ten kurs nie ma być prawa lepszy od pierwszej sesji.
Pierwszy weekend z dziadkami
zaczęliśmy od spokojnej wycieczki do Yvoire, gdzie wprawdzie już byliśmy, ale
z chęcią wracamy, bo miejscowość jest przepiękna, skąpana w kwiatach, czysta, z
kamiennymi budynkami, dobrym jedzeniem (specjalność to małe rybki z Jeziora
Genewskiego, tzw. pêches),
wąskimi uliczkami, jest położona nad samym jeziorem i to wszystko sprawia, że
jest to wymarzone miejsce na weekendowe lenistwo. Po Yvoire pojechaliśmy
zobaczyć słynne Evian. Ładne miejsce, ale brakuje mu tego czaru, który ma np. Annecy,
czy właśnie Yvoire. Evian ma dużo bardziej sanatoryjny charakter. Może za
jakieś 50 lat to będzie moja ukochane miejsce na Ziemi, ale póki co pełni energii planujemy
jutrzejszą wyprawę w góry!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz