Do Chiang Mai docieramy już koło ósmej rano. Spod dworca ruszamy śmiesznym różowo-czerwonym pick-upem, który robi tutaj za taxi. Ze względu na dwa wzdłużne rzędy siedzeń, auta te zwą się songthaew (co po tajsku oznacza "dwa rzędy"). Pojazd ten nie należy do zbyt bezpiecznych, gdyż jest częściowo otwarty - nie ma tylnich drzwi, a do tego nie ma żadnych pasów bezpieczeństwa. Do naszego hotelu docieramy jednak cało, z nadzieją, że wpuszczą nas tak wcześnie z bagażami chociaż na recepcję.
Mamy farta, jak to Janek mówi, bo nasz pokój jest już gotowy, a po nocy spędzonej w pociągu nie ma nic przyjemniejszego niż kąpiel w wannie. Do tego łazienka w tym hotelu wyjątkowo przypadła mi do gustu, jest oryginalna i egzotyczna - na ścianach cudne brązowo-turkusowe kafle, duża wanna, którą od pokoju dzieli przeszklona ściana zasłaniana drewnianą roletą. Jeśli kiedyś spełni się moje marzenie o własnym domu, to chyba wdrożę takie rozwiązanie.
Ponieważ Janek nie może się doczekać kąpieli, dzień zaczynamy od leniuchowania przy hotelowym basenie. Czuć jednak zmianę klimatu, bo nie jest aż tak ciepło żeby siedzieć w wodzie. Tniemy zatem w karty i nabieramy sił na zwiedzanie Starego Miasta.
Stare Miasto to dziwna kompilacja ładnych, aczkolwiek porozrzucanych bez ładu i składu świątyń wśród zaniedbanych, skleconych z przeróżnych tanich materiałów, prowizorycznych domów. Szwędamy się od świątyni do świątyni, a że jak zwykle jesteśmy głodni, postanawiamy w polecanym w przewodniku niepozornym barze wypróbować Khao Soy - regionalną specjalność, gęstą zupę z grubym makaronem, mięsem, czosnkiem, sfermentowaną fasolą i mnóstwem przypraw. Jest on jednak na tyle niepozorny, że kiedy go już wreszcie znajdujemy, okazuje się zamknięty.
W efekcie próbujemy po raz pierwszy bardzo popularnego w Tajlandii przydrożnego jedzenia, tzw. street food. Wybieramy bar, w którym siedzi sporo lokalnej ludności. Miejsce to nie przeszłoby z pewnością żadnej kontroli sanepidu, za to jedzenie serwują przesmaczne i przetanie - np. pad thai to koszt 40 baht, czyli około 4 zł.
A że godzina jeszcze dość wczesna, postanawiamy wsiąść ponownie do songthaew i zobaczyć bardzo popularną w tym rejonie kolejną świątynię - Wat Phrathat Doi Suthep. Jest ona jedną z najważniejszych buddyjskich świątyń w Tajlandii, znajdującą się na górze Doi Suthep, a droga która do niej wiedzie jest dosyć kręta. Po dotarciu na miejsce trzeba jeszcze przemierzyć 300 schodów, ale biorąc pod uwagę jak pięknie są udekorowane, wijącą się wzdłuż nich wężową balustradą - to sama przyjemność. Do tego przy schodach są dwie śliczne dziewczynki, ubrane w ludowe stroje. Czysta egzotyka!
Na kolację udaje mi się wreszcie zakupić na wynos w tajskim barze słynną zupę Khao Soy. Nie moje smakowe klimaty, ale da się zjeść.
 |
Songthaew |
 |
Lóziowiutko |
 |
Jedziemy do pokoju. Tajki zachwycone Jankiem :) |
 |
Moje klimaty |
 |
Partyjka |
 |
Różowa Fanta już była? |
 |
Jest i chodnik :) |
 |
Przed zwiedzaniem shopping, takiego sklepu nie mogłam odpuścić :) |
 |
Wygląda jak stragan pełen pomarańczy. Nie dajcie się zwieść, to kule pomalowane na pomarańczowo :) |
 |
Zamiast reklamówki |
 |
Park miejski |
 |
No time to lose |
 |
A na drzewach takie pyszności |
STARE MIASTO
 |
Po wiela to jest? Czyli kalkulator jako narzędzie komunikacji :) |
 |
Rewers |
OBRAZKI Z ULICY
 |
Optymalizacja |
 |
Tu wszyscy jeżdżą na skuterach i motorach! Najczęściej cała rodzina plus pies na jednym |
 |
Street food |
 |
Zasada numer 1 - nie wchodź do tajskiej kuchni, bo odechce Ci się jeść :) |
 |
Zdjęcia króla są wszędzie. Nam wyjątkowo do gustu przypadła ta oto stylizacja. A i jeszcze z kosą, ale nie mamy zdjęcia :) |
DOI SUTHEP
 |
Skuterem rodzinnie. Najmłodszy bez kasku... |
 |
Cudowna |
 |
Nie była zadowolona, że robię jej zdjęcie :) |
 |
Widok na Chiang Mai i lotnisko |
 |
Duriany |
 |
Khao Soy - zupa na wynos sprzedawana w worku foliowym |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz