Z drobnymi przebojami i z godzinnym opóźnieniem wyruszamy promem z Railay na Koh Phi Phi. To nasza ostatnia destynacja podczas tej wyprawy. Już mi żal i za wszelką cenę chciałabym, żeby doba trwała dłużej... Te pragnienia przybierają na sile po ujrzeniu koloru wody otaczającej wyspę Phi Phi. Cudeńko!
Tam dochodzimy do wniosku, że każda z odwiedzonych wysp, miała swój niepowtarzalny urok. Koh Mook - spokój, Railay - skały, a Koh Phi Phi kolor wody. To właśnie chciałam w Tajlandii ujrzeć, ten magiczny, szmaragdowy odcień - czuję się spełniona :).
Pierwszy dzień po przyjeździe spędziliśmy na plażowaniu. Ja gapiłam się jak sroka w gnat w wodę. Mogłabym tak non stop. Kojący widok. Do tego wygodne leżaczki z parasolkami i koktajle, również z parasolkami :). Chyba po powrocie z tęsknoty będę wsadzała parasolki do herbaty z rumem :).
Janek próbował z tajskiego piachu robić budowle, ale pod tym względem bałtycki piach jest nie do pobicia. Przeraziła mnie też ilość potłuczonego szkła, które co chwila znajdowaliśmy na plaży. Szkoda, że ludzie są tacy bezmyślni.
Wieczorem razem z Janem wybraliśmy się na tak zachwalany masaż tajski. Oj, cudownie nam. Masaż trwał bitą godzinę, a po jego zakończeniu nie marzyłam o niczym innym jak o dobrym tajskim papu i spanku. Nadeszła jednak taka burza jakiej w życiu nie widziałam. Nasze domki znajdowały się na sporym wzniesieniu, a w ciągu kilku minut, drogi zamieniły się w rwące rzeki i nie wiedzieliśmy z Jankiem jak tam wrócimy. Krople miały wielkość piłek do ping-ponga, w sekundzie byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Dotarliśmy do recepcji, gdzie czekał już na nas nasz opiekuńczy tatuś, który przybiegł na dół w kąpielówkach i kurtce przeciwdeszczowej :). Na szczęście pan z hotelu zabrał nas papa mobile do domku :). W sumie jednak cieszę się, że i deszczu tropikalnego udało nam się doświadczyć.
Drugiego dnia na wyspie postanowiliśmy trochę ją pozwiedzać. Eksplorując mieliśmy mieszane uczucia. Z jednej strony, przy brzegu - piękne hotele, a w głębi wyspy - jedno wysypisko śmieci i zero infrastruktury. Luksusowe bungalowy tuż obok biednych chat miejscowej ludności - przygnębiające... Do tego cudne dzikie plaże, ale nie dla wszystkich - wejście na ich teren groziło zagryzieniem przez psa właściciela.
Dotarliśmy do jakiejś hotelowej, oczywiście bardzo ładnej plaży i brzegiem morza poszliśmy do centrum wyspy. A tam wrzawa i kramy ze wszystkim. Kupiliśmy duriana, owoc z rodziny ślazowatych, który tak smakuje, jak się nazywa - jak zjełczały kasztan. Nie polecam.
Potem szukaliśmy kogoś kto mógłby nas zabrać na słynną Maya Beach, na której kręcono Niebiańską plażę z DiCaprio. Nie było z tym większego problemu, bo na każdym kroku stał właściciel łajby, gotowy do zaoferowania swych usług. Przejażdżka łodzią była przyjemna i ekscytująca, otaczał nas turkus wody i gigantyczne skały, wynurzające się ni z stąd ni zowąd z morza. Rzucało nami na wszystkie strony - Janek był wniebowzięty. Maya Beach ładna, ale bardzo zatłoczona. Wyskoczyliśmy z łódki tylko na chwilę, żeby popływać w tej cudnej wodzie, ale nawet nie wchodziliśmy na plażę, bo to kosztowało niemało, a po zobaczeniu tłumów, które się jednak skusiły, stwierdziliśmy ostatecznie, że szkoda sensu. Ale sama kąpiel była boska!
Wieczorem na masaż namówiliśmy Szymona. Masaż tajski w wersji męskiej nie był jednak już tak przyjemny. Masujący Taj wchodził mu na plecy i ogólnie ciągle go gdzieś deptał, a ja miałam wyrzuty sumienia, że niechętnego od samego początku Szymona, na coś takiego namówiłam :). Ostatecznie jednak był zadowolony i udaliśmy się na kolejną tajską kolacyjkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz