wtorek, 10 lutego 2015

You never watch TV? – czyli nie ufaj dziennikarzom z Bangkoku

Pan "dziennikarz" zdobywa nasze zaufanie. Tak zaczyna się podstęp. Opowiada, których dzielnic nie należy odwiedzać, bo on jest dziennikarzem i pisze o takich tematach. Pracuje dla Bangkok Post (prawie jak Washington Post, ale jak wiemy, prawie robi różnicę...). You don't read newspapers? Pan jest w szoku, taaa… czytam codziennie, zwłaszcza po tajsku, nie mogę się oderwać… Dziennikarz pyta od ilu dni jesteśmy w Bangkoku i co już zwiedziliśmy. Wiadomo, wyszliśmy dopiero na miasto i nie mieliśmy okazji zbyt wielu rzeczy zobaczyć. Wydaje się godny zaufania, przynosi nam z całkiem wypasionej bryki mapę Bangkoku, zaznacza miejsca, które nie ma bata, ale musimy zobaczyć, inaczej zwiedzanie Bangkoku się nie liczy. Wypisuje nam na kartce trzy punkty:

Wat Saket
Thai Expo (czy Export, jakoś nie był do końca pewien...)
Wat In (co jest popularną nazwą Wat Intharavihan)

Poleca sieć tuk-tuków Chaiyoo, która niby pracuje dla rządu (chyba dla polskiego...) i kierowcy są uczciwi, bo inni to według niego nie bardzo. Taki tuk-tuk zawiezie nas w te 3 miejsca za maksymalnie 120 BHT (jakieś 12 złotych) i wszędzie będzie na nas czekał. Ale koniecznie musimy odwiedzić Thai Expo! Jak to nie znamy, you don’t watch TV at all? You don’t know Armani, Gucci? No bo on to właściwie specjalnie dla tej wystawy przyjechał do Bangkoku. Jeszcze chwilę wcześniej pracował dla Bangkok Post. Nic to, jakoś to jeszcze do nas nie dotarło. Mamy przed sobą miłego, pomocnego Taja, a miły Taj ma przed sobą ufne dolary :).

Dziękujemy panu dziennikarzowi za pomoc, żegnamy się i już odchodzimy, kiedy jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności zjawia się tuk-tuk. Szybka akcja, mówi kierowcy, że jesteśmy jego friends i ma nas zabrać tam i tam. Ani się obejrzeliśmy, a już pędziliśmy tuk-tukiem do Golden Mount (czyli Wat Saket). Ale już w czasie jazdy zaczyna nam się zapalać czerwona lampka, że to jakiś niezły przekręt, a my wcale nie chcemy iść na żadne Thai Expo.

Złota Góra oczarowuje, rozciąga się z niej widok na miasto, a na samym szczycie jest buddyjska świątynia. Klimatyczne miejsce z dużą liczbą pomarańczowych mnichów. Zwiedzając odbywamy naradę rodzinną, bo przecież miły kierowca tuk-tuka na nas czeka. Nauczeni doświadczeniem naszej znajomej, która spędziła mnóstwo czasu jeżdżąc po krawcach w Bangkoku kilka tygodni temu (czego w ogóle nie miała w planie) i w efekcie zakupiła niechcący płaszcz z pseudokaszmiru, kategorycznie odmawiamy jazdy na Thai Expo. Oferujemy, że zapłacimy trochę więcej (200 BHT), jeśli zamiast na Thai Expo pojedziemy do punktu trzeciego, a potem jeszcze wrócimy tam, skąd nas zabrał, czyli w okolice Grand Palace.

Pan tuk-tuk przystaje niechętnie na naszą propozycję. Gdybyśmy się skusili na Thai Expo, to z tego co wiemy, od każdego Gucci miałby prowizję. Jedziemy zatem do Wielkiego Buddy, który jest potężny. To widać zwłaszcza na zdjęciu przy jego stopach. Cały w takich złotkach, jak te w które owinięta jest czekolada. Dotykamy jego stóp i zostajemy ozłoceni, całe łapy w złocie :).

Naszą przygodę kończymy przy Grand Palace. Chyba w ramach zemsty, Pan tuk-tuk nie informuje nas jednak, że pałac o tej godzinie jest już nieczynny. A my zostaliśmy wysadzeni przy ulicy gdzie aż roi się od innych tuk-tuków i każdy kierowca nagabuje, żeby skorzystać z jego usług. To po kilkunastu minutach staje się bardzo uciążliwe. Przedzieramy się nieugięci do przystani, skąd płyniemy na drugą stronę rzeki do Wat Arun. Za jakieś 30 groszy od osoby...


Przypomnijmy pana "dziennikarza"
Ufni wsiadamy do tuk-tuka 
Jest bardzo śmiesznie...
...miło...
...egzotycznie, ale też szybko i... 
...dosyć niebezpiecznie
Wchodzimy na Złotą Górę
Pan tuk-tuk jeszcze nie wie o zmianie planów
Wielki Budda
Bajeczne ornamenty
Przystań, feria barw i zapachów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz